Są takie płyty,
których nie musisz słuchać, by wiedzieć, że są słabe. Zaliczasz single,
spoglądasz na listę producentów i wiesz, że szału nie będzie. Co najwyżej
smutek, halucynacje i śmierć z niedożywienia. Przykładem takiego dzieła jest debiutancki
LP Iggy Azalea’i. Rozsądek podpowiada, że skoro jej muzycznym mentorem jest sam T.I.,
prezentowany materiał będzie składał się z porządnych brzmień świadczących o światowym
poziomie produkcji. Tymczasem wypuszczono coś, co kompletnie nie pokrywa się z tym założeniem. I tutaj pojawia się ogromny zgrzyt.
The New Classic to 12 nagrań stanowiących modną mieszaninę
hip hopowych bitów i przesiąkniętych popową konwencją melodii. Jest to w miarę równorzędne
połączenie – krążek jest w równej mierze popowy, co hip hopowy. Sam patent
nie jest zły, bo takie kombinacje bywają chwytliwe, dobrze się sprzedają i (czasami)
mają do zaproponowania ciekawą rozrywkę. Wystarczy spojrzeć na dorobek Nicki
Minaj (tę ambitniejszą część) i B.o.B. Jednak to dzieło kompletnie mnie nie
ruszyło. Za dużo w nim bylejakości.