21 kwietnia 2013

Recenzja: Kid Cudi - Indicud

Kid Cudi jest artystą (prawie) idealnym. Mało tego, że nagrywa muzykę, którą śmiało można nazwać zjawiskową, to na dodatek nie potrzebuje do tego diecezji fachowców prowadzących go za rączkę. Rapuje, śpiewa, gra na gitarze, pisze, produkuje, okazjonalnie sobie aktorzy. Ponadto, podobnie jak ja, błyszczy wrodzoną charyzmą pomagającą mu szybko zjednać sobie rzesze fanów. To tylko część powodów, z których można go pokochać. Jak już się domyślacie, mocno napaliłem się na jego najnowsze wydawnictwo. Nic dziwnego, przecież zarówno debiutancki mixtape, jak i 2 długogrające krążki całkowicie pokryły się z moim gustem. Nie tylko wpadały w ucho, ale jeszcze były niezwykle emotywne. Tego samego oczekiwałem po Indicudzie.

Szkoda, że nie jest to produkcja perfekcyjna. W odróżnieniu od poprzedników, tutejsza osiemnastka nie oferuje wycieczki do krainy nostalgii. Przynajmniej nie robi tego tak bezpośrednio jak dotychczas. Mimo to materiał wciąż wydaje się tajemniczy i nieprzewidywalny - niby wiemy, że będzie to hip hop zmiksowany z elektroniką i rockiem; wiemy też, że do featuringu zaproszono kilku wyrazistych gości, którzy zapewne znacząco urozmaicą tracki. Jednak wszystko inne pozostaje wielką niewiadomą, bo, w odróżnieniu od pokrewnych wykonawców, Kid Cudi nigdy nie korzystał z utartych schematów, wobec czego ciężko przewidzieć, jakie elementy poskłada do kupy tym razem. Przesłuchałem i jestem na tak. Chociaż nie do końca o to mi chodziło.



Album otwiera stosunkowo mroczny instrumental The Resurrection Of Scott Mescudi, który przy odpowiedniej scenerii może uchodzić za soundtrack z filmu grozy. Zapowiada się nieźle, słychać, że Kid zna się na budowaniu nastroju. Dalej, w podtrzymującym klimat Unfuckwittable, ponownie dostajemy skomplikowane melodie, które z uwagi na pokaźną ilość przeróżnych elementów, wielu osobom, w szczególności nieprzyzwyczajonym do eksperymentalnego stylu Cudiego, mogą wydać się zbyt chaotyczne. Podobnie ma się reszta nagrań. Z tą różnicą, że jest zdecydowanie mniej mroczna, a czasami niemalże słodka (słuchaj: Red Eye). W rzeczywistości, gdy już załapie się klimat Cuddera, produkcje z łatwością wpadną w ucho i często nie będą chcieć z niego wyleźć. Połączenie charyzmatycznego głosu, wysublimowanego podkładu (pomysłowe bity + gitara + wyrafinowane syntezatory) i towarzyszącego im nastroju jak zwykle robi wrażenie. Wrażenie, które potęgowane jest przez różnorodność – mamy tu multum ciekawych motywów, z których każdy został użyty tylko w jednym utworze. Nic dziwnego, przecież raper non stop udowodnia, że kreatywne eksperymenty to jego specjalność. I nie wie, co to wtórność. Plus dla niego.



Jak wspomniałem na początku, dotychczasowy dorobek Kida zyskał moje uznanie głównie dzięki emanującej z niego nostalgii. Tak wielkiej, że podczas odsłuchu którejkolwiek jego płyty jest się w stanie zapomnieć o codzienności i przenieść się w świat rozmyślań, co niezwykle odpręża i dodatkowo działa kojąco na umysł. Potężny ładunek emocjonalny sprawia, że nie jest to muzyka, o której zapomina się po kilku miesiącach. Natomiast na Indicudzie odczuwa się to nieco słabiej. Różnica nie jest drastyczna, bo wciąż jest przyjemnie i wciągająco, mimo wszystko nie nazwałbym tego uzależniającym materiałem. Przynajmniej nie całość…

…ponieważ z jakością utworów bywa różnie. Niby mnóstwo tu perełek, które na moim odtwarzaczu zaklepują sobie dożywotną miejscówę (Unfuckwittable, Just What I Am feat. King Chip, Immortal, Red Eye feat. Haim etc.), z drugiej strony przyplątało się kilka wypadków przy pracy, czyli Solo Dolo Pt. 2 z udziałem Kendricka Lamara, Afterwards (Bring Yo Friends) z Boltonem & Chipem oraz Burn Baby Burn. Z tym, że ich wadą nie jest to, że rażą czymś konkretnym - po prostu nie błyszczą taką wyrazistością jak reszta. Szczegół, ale jednak psuje ogólne wrażenie.



Słowo o liryce. Tak jak ostatnio jest bardzo osobista, bo skupia się na życiu rapera: jego światopoglądzie, problemach, przeszłości itepe. Przez większość czasu Scott podkreśla, że sam jest panem swojego losu i nie podlega nikomu. Rozwijając temat mówi, że presja jest mu obca i w każdej sytuacji pozostaje sobą, potępiając równocześnie (muzyczną) tandetę i plastik. Wspomina też o swojej wyjątkowej sile, o której przekonał się radząc sobie z przeciwnościami losu (śmierć ojca, narkotyki, zakończony związek), nawiązując przy tym do postawy samotnika omawianej już od A Kid Named Cudi. Ponadto wyraża pogardę wobec hejterów oceniających go nic o nim nie wiedząc. Z grubsza to tyle. Do fanów powinno to trafić, z kolei dla reszty tekst może posłużyć jako melodyjne uzupełnienie podkładu. Zawsze coś.

Indicud, podobnie jak starsze wydawnictwa, to wyższa szkoła jazdy. Nie wszyscy (od razu) będą w stanie zrozumieć te specyficzne melodie, często zarzucając im chaotyczność, a w skrajnych przypadkach nawet nudę. Dopiero po dokładniejszym wsłuchaniu docenia się ich chwytliwość, którą dodatkowo wspiera w miarę intensywny klimat. Album jest oczywiście bardzo dobry, ale szczerze mówiąc wolę wcześniejsze odsłony. Były idealne. Ta nie jest.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

7 komentarze:

Nie dla mnie ten krążek..

Lubię poprzednie wydawnictwa, ale nigdy nie miałem okazji się nimi zajarać na maksa. Album czeka na przesłuchanie i recenzję, a Twoja jak najbardziej zachęca. Szkoda tylko, że matura zabiera Ci czas i nie publikujesz często. Jeszcze tylko parę tygodni :D

Nie znam jego poprzednich albumów w całości, ale po przesłuchaniu kilku utworów z tego, jestem w stanie powiedzieć, że chyba Kid Cudi stał się moim ulubieńcem...no może jednym z wielu :D

Nie jestem może wielką fanką, ale muszę przyznać, że jego muzyka robi wrażenie...
Przede wszystkim ma coś, co w jakiś sposób go wyróżnia, a w dobie miliona zespołów, to cos jest właśnie bardzo potrzebne.
Widzę, że blog napprawdę ambitny.
Ja również prowadzę bloga i piszę o muzyce, ale zawsze boję się, że posty będą zbyt długie, więc dodaje krótsze wpisy. To tak trochę dostosowywanie się, czyż nie?
Ten blog dał mi wiele do myślenia.
Pozdrawiam i chętnie będę odwiedzać.
Pozdrawiam
Roksana

Indicud to guwno za przeproszeniem, jeśli chodzi o porównywanie go do poprzednich odsłon, mam tu na myśli dwa krążki MotM. Gdzieś przeczytałem, swoją drogą bardzo trafną opinię, że cały album wydaje się poskładany z takich 'odrzutków' pochodzących właśnie z dwóch poprzednich krążków (nie licząc kolejnego przypału, czyt. WZRD). Single - owszem na plus, szczególnie immortal, prawie perfekcyjne just what i am, do tego pojedyncze utwory, które przypominają tego idealnego cuddera. O porażce w stylu Solo Dolo Pt. 2 w ogóle nie wspomnę, gdzie temu do pierwszej części? Gdzie perełki w stylu maniac, mr. rager, ghost? Zdecydowanie rozczarowanie.

jestem ciekawa recenzji nowego krążka Paramore, zamierzasz może napisać?

Będzie w wersji 'mini' w cyklu PPP (http://recenzje-muzyki.blogspot.com/2012/12/przeglad-pyt-pominietych-1.html), prawdopodobnie pod koniec maja.

Prześlij komentarz