8 marca 2013

Recenzja: Dido - Girl Who Got Away

Tracklista:
1. No Freedom
2. Girl Who Got Away
3. Let Us Move On (feat. Kendrick Lamar)
4. Blackbird
5. End of Night
6. Sitting On the Roof of the World
7. Love to Blame
8. Go Dreaming
9. Happy New Year
10. Loveless Hearts
11. Day Before We We Went to War


Ostatnio dosyć często wyżalam się na Fejsie i Tłiterze, że na nic nie mam czasu, bo intensywnie zakuwam do matury. Właśnie z tego powodu ograniczyłem do minimum liczbę pisanych recenzji. Nie zmienia to faktu, że są płyty, o których nie da się nie wspomnieć - bez względu na to, czy masz zapchany kalendarz, nie masz ochoty, rąk, a może nawet umarłeś. Śmierć to z reguły marny argument. Jedną z takich pozycji jest najnowsze dzieło 41-letniej Brytyjki znanej jako Dido. Jej dyskografia ilościowo nie powala, bo wydanie 3 LP’ów w ciągu 13 lat zdaje się być mizernym wynikiem, jednak jeśli już rzucimy na nie uchem, z łatwością spostrzeżemy, że są to wydawnictwa magiczne, od których naprawdę ciężko się uwolnić. A za to należy się wokalistce dożywotni szacun. I opisywanie jej produkcji bez głupich wymówek.

W podstawowej wersji Girl Who Got Away czeka na nas 11 tracków oferujących w sumie 43 minuty rozrywki. Rozrywki, która standardowo obraca się wokół połączenia popu, rocka i subtelnej elektroniki w taki sposób, żeby, poza chilloutową konwencją, mogła pochwalić się choćby niewielkim hitowym potencjałem. Jeśli wciąż nie masz pojęcia co mam na myśli, przypomnij sobie dotychczasowy dorobek artystki – to podobne klimaty, tylko w nieco unowocześnionej wersji.

Pomimo presji ze strony rynku, Dido pozostała wierna swojemu stylowi i podarowała sobie ‘wzbogacanie’ nagrań pseudo modnymi elementami pokroju muzyki klubowej, czy skrajnego electropopu. Zamiast tego postanowiła przykuć uwagę słuchacza przy pomocy innych aspektów, z których najważniejszym i najwyraźniej wyeksponowanym jest klimat. Jak zwykle kompozycje wprowadzają w przyjemny, nostalgiczny nastrój, nasilający się z dalszym odsłuchem. Co prawda nie przebija on tego z debiutu, ale i tak jest w stanie nieźle namieszać w głowie potencjalnego odbiorcy. Nie da się ukryć, że oprócz dźwięków, duży wpływ na jego kształt wywarł głos wokalistki, który już sam w sobie jest bardzo odprężający. Jednak, jak to ktoś kiedyś powiedział, ‘nie samym klimatem żyje człowiek’. W związku z tym, Dido zainwestowała również w dwie inne cechy, niezbędne w przypadku dzieł takiego kalibru – różnorodność i melodyjność, zwaną dalej chwytliwością. A po co? Przede wszystkim dlatego, żeby materiał w większym stopniu skupiał na sobie uwagę i zapobiegał tekstom typu ‘straciłem wątek’ i ‘fajne, ale monotonne’. Przesłuchaj przykładowo No Freedom, Blackbird, Sitting On The Roof Of The World I Love To Blame. Charakter brzmienia całkowicie inny, emocje te same. Nie jest to pozycja nudząca już przy pierwszym odsłuchu.

Liryka też trzyma poziom. Niby ‘tylko’ optymalny, ale dobre i to. Numery oparto głównie na połączeniu mało zjawiskowych motywów miłości i wolności, które nawet jeśli nie powalają treścią, to (dzięki wokalowi, nie da się ukryć) zawsze w jakimś stopniu wspomagają klimat utworzony przez melodie. To i lepiej, że sama tematyka nie jest wyjątkowo emotywna. Jeszcze wprowadzałaby słuchacza w stan przygnębienia, co kłóciłoby się z przyjemną i w pewnym sensie beztroską nostalgią. W zasadzie można tu spotkać smutne momenty (topos przemijania +  nieszczęśliwa miłość), jednak ich natężenie jest na tyle niewielkie, że nie powinno ingerować w pozytywną konwencję całości.


Na dzień dzisiejszy album promują dwa single: No Freedom i Let Us Move On, które już przed premierą dzieła zwiastowały, że będzie godne uwagi. No i rzeczywiście takie jest. Poza wspomnianą dwójką, w pierwszej kolejności warto zapoznać się z dynamicznym Blackbird, radiowym End Of Night i melodyjnym Love To Blame, czyli trójcą wpadającą w ucho z największym nasileniem. Reszta może nie jest aż tak chwytliwa, lecz niczym nie ustępuje jeżeli chodzi o klimat. Czasami bywa nawet przystępniejsza.

Jaka musi być płyta, żebym mógł ją ocenić na 5? Właśnie taka jak Girl Who Got Away: przebojowa, nastrojowa, dopracowana i jednocześnie nieprzekombinowana. Zero rażących niedociągnięć, brak jakiejkolwiek tandety. Niby w tym przypadku tekst nie jest niewiarygodnie błyskotliwy, ale umówmy się – przecież i tak nikt nie będzie go skrupulatnie analizował, więc nie ma się nad czym rozwodzić. Wydawnictwo jak najbardziej na plus, warto je dołączyć do swojej kolekcji.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

5 komentarze:

Ja tam jej nigdy nie lubiłem. Jej muzyka jest dla mnie nudna, chociaż kawałek do "Roswell" podobał mi się :)

Bardzo dobra płyta,zgadzam się z recenzją.

Po cholerę twitter, skoro jest fb? Po kiego fb, skoro jest twitter?
Dąt gedit...

W moim przypadku do publikowania różnego rodzaju treści - facebook do zajawiania treści typowo muzycznych, z kolei twitter do informacji bardziej ogólnych.

Z góry przepraszam za komentarz niezwiązany z płytą Hurts (chłopaki jakoś mnie wyjątkowo nie interesują, chociaż może powinni). Będziesz może, Tomku, pisał o nowym albumie Justina Timberlake'a?

Prześlij komentarz