3 lutego 2014

Recenzja: Bruce Springsteen - High Hopes

Niedawno znacząco ograniczyłem odsłuchy potencjalnie słabych wydawnictw. Nawet w celach recenzenckich. Zamiast tego zamierzałem skupić się na prezentowaniu wam wyłącznie wybitnych płyt, mogących wnieść do waszej playlisty powiew świeżości. Takim krążkiem miał być High Hopes Bruce’a Springsteena – artysty, który nie wie, czym jest bylejakość. Spodziewałem się charyzmatycznego, emocjonującego i nieprzewidywalnego dzieła, co dla Springsteena nie powinno być trudnym osiągnięciem. Dostałem przeciętne odrzuty. Czyli mój błyskotliwy plan znowu nie wypalił.

Osiemnasty krążek Bruce’a zawiera 12 nagrań utrzymanych w klimacie kultowego folk rocka. Dopracowaniem aspektów technicznych zajęli się Ron Aniello i Brendan O’Brien, którzy nie pierwszy raz pracowali nad nagraniami Springsteena. Jednak tym razem wyszło im to zaskakująco słabo. Gdyby nie sesja, powiedziałbym, że ta pozycja zepsuła mi tydzień.

Pierwszy track, High Hopes, jest dynamicznym singlem, który pomimo przesłodzonego i nieco tandetnego refrenu, przykuwa uwagę bogactwem instrumentów sklejonych w przyjemne brzmienie. Szkoda, że jego urok zanika już przy drugim odsłuchu. Dużo lepiej ma się Harry’s Place, charakteryzujący się stonowanymi, nieco oldschoolowymi melodiami. Obok hipnotyzującego Down In the Hole i przebojowego Heaven’s Wall, jest jedną z najciekawszych produkcji. Poza tą trójką, nic się nie wybija. Przynajmniej nie na plus. American Skin (41 Shots) i Dream Baby Dream ciągną się jak samochody w krakowskich korkach, nie wywołując kompletnie żadnych emocji. Typowo amerykańskie The Wall przynajmniej stara się wpłynąć na serce słuchacza subtelnym charakterem. Gdyby nie schematyczność, zapewne by mu się udało. Co do reszty, ta również jest mało ewokacyjna. Słuchasz, cieszysz się kojącym działaniem ciepłych melodii utworzonych przez multum różnorodnych instrumentów, jednak nie chcesz odtworzyć jeszcze raz. Technicznie jest ok., wszystkie elementy ładnie ze sobą współgrają, pomimo zróżnicowanego tempa tworząc spójną całość. W każdym razie nie zmienia to faktu, że podkład to nic nowego. Zbyt przewidywalnie, bez polotu.


Tekst, tak dla odmiany, nie odbiega poziomem od wcześniejszych dokonań Bruce’a. Wciąż traktuje o problemach społecznych (tutaj: brutalność policji), przewadze siły uczucia nad rozsądkiem, miłości jako ważnym czynniku ładu społecznego etc. Dużo tu ciekawych przenośni, aluzji i nawiązań do wydarzeń z przeszłości. Jeżeli ktoś lubi tego typu smaczki, powinien być zadowolony z tej pozycji. Na mnie nie robi piorunującego wrażenia. Jest po prostu dobrze.

Jedno jest pewne, już do tego nie powrócę. Krążek niby nie odrzuca niczym szczególnym, jednak nie posiada też świeżych motywów, które mogłyby zachęcić do ponownego odsłuchu. Nie byłoby niczego złego w wydaniu takich przeciętniaków – zakładając, że byłyby darmowym prezentem dla fanów, wypuszczonym w ramach ciekawostki. Chęć wzbogacenia się na byle jakim materiale wyraża ewidentny brak szacunku do fanów. Wniosek? It’s all about the money.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

4 komentarze:

Przesłuchałem ten krążek kilka razy i napiszę tak, że nie zrobił on na mnie piorunującego wrażenia. Typowy Bruce, żadnych nowości , żadnych zmian.

Bruce jest świetny, swiadczy o nim choćby to, że pomimo tylu lat na rynku jego muzyka nadal się podoba :)

nie zgadzam się z tą recenzją, płyta jest świetna, a z Brucem "znamy się" od początku lat 80-tych ub. wieku.

Prześlij komentarz