Marina Diamandis jest 26-letnią Walijką greckiego pochodzenia, która swoją muzyczną
karierę rozpoczęła w 2007 roku od nagrania EP'ki Mermaid Vs. Sailor. Zarówno
ta, jak i następna, nie odniosły większego sukcesu komercyjnego - sprawiły one
jednak, że artystką zainteresowała się wytwórnia 679 Recordings, która przy
współpracy z Atlantic Records podjęła się wydania jej debiutanckiej, niezwykle
dobrej płyty. Pochodzą z niej takie hiciorki jak Hollywood, Oh No!, czy
wolniejsze Obsession. Dwa lata po jej pojawieniu się w sklepach, Marina powraca z nowym
materiałem. Czas rozpocząć jego analizę.
Druga płyta brytyjskiej wokalistki o pseudonimie Marina and
the Diamonds zwie się Electra Heart,
co bezpośrednio nawiązuje do serwowanych tutaj klimatów - całość, czyli
16 utworów (deluxe) jest utrzymana w konwencji typowo electopopowej, gdzie dużą
rolę odgrywają różnego rodzaju syntezatory i inne elektroniczne zabawki. Jak
widać, dziewczyna postawiła na rozwój, poszerzając swój dotychczasowy styl o wiele
świeżych brzmień - aczkolwiek czy to aby na pewno było dobre posunięcie?
Czemu nie, w końcu natężenie wszelakiej elektroniki wydaje
się być dosyć umiarkowane. Zasadniczo, jeżeli chodzi o wady podkładu, to z
pewnością nie zaliczymy do nich nadmiaru jakichkolwiek dźwięków, bo całość jest
naprawdę wyważona, kompletnie nic nie mdli, nic nie przytłacza. Za sprawą
stosunkowo prostych melodii, prawie wszystkie numery są przebojowe, chwytliwe i
przy okazji 'na poziomie' - mimo iż na liście producentów spotkałem postacie
typu StarGate, czy Dr. Luke (szanuje ich, jednak to, co stworzyli przez ostatni
rok, w większości działało mi na nerwy), to wtórność oraz kicz są dla Electro
Heart pojęciami obcymi. Podobnie jak na debiucie, znajdują się tu zarówno
szybsze, żywe produkcje, które w niewielkim stopniu podnoszą ciśnienie, jak i
nieco wolniejsze, lecz niemniej przebojowe - pod tym względem też jest
różnorodnie. Generalnie, w warstwie muzycznej nie ma niczego rażącego,
wszystkiego słucha się bardzo łatwo, przyjemnie oraz z towarzyszącym
zainteresowaniem. Niestety, nie robi to już tak piorunującego wrażenia jak
wcześniejsze podejście...
W swoich kwestiach Marina skupia się głównie na miłości,
poruszając zagadnienie szczerości w związku, wartości (czyt. bezcenności)
uczucia, samotności, itp. Ponadto, jest tu też mowa o młodzieńczym buncie i
dążeniu do wolności. Nic nowego, szczególnie że wnioski płynące z tekstu są
oczywiste, czasami wręcz banalne. Ok., w końcu jest to pop, więc tekst nie
odgrywa tu kluczowej roli i nie musi być wyjątkowo ambitny. W każdym razie,
wszelakie liryczne luki wynagradza mi sam głos wokalistki - niby nie jest
wyjątkowo mocny, ani super wyrafinowany, jednak jego barwa jest
bardzo...sympatyczna. Nie wiem, czy to przez sentyment do debiutu, czy na
wszystkich tak działa - po prostu kocham wokal Mariny.
Chociaż w sieci można znaleźć wiele filmików, na których
panna Diamandis wykonuje wersje akustyczne swoich numerów, z albumu wydano
'tylko' dwa - Radioactive,
czyli singiel promocyjny oraz Primadonna,
który mimo że promowany na znacznie szerszą skalę niż poprzednik, również nie
odniósł zbyt wielkiego sukcesu. Z drugiej strony, nie ma się co dziwić, bo bądź
co bądź są to dosyć przeciętne tracki.
Znacznie lepiej wypadają pozostałe nagrania, z których w największym
stopniu moją uwagę przykuły Bubblegum
Bitch, Lies, Power & Control, Living Dead oraz Valley of the Dolls – to między innymi one lecą na mój odtwarzacz.
Mimo wszystko, krążek jest w pewnym sensie nierówny i spotkamy tu zarówno
wybitnie udane produkcje jak i coś średniawego. Na szczęście tych pierwszych
jest zdecydowanie więcej, a przeciętniaków raptem 3-4.
Nie ulega wątpliwości, że Electra Heart zyska przychylność fanów Mariny - od czasu The Family Jewels artystka poważnie rozwinęła swoje umiejętności eksperymentując z różnymi, bardziej i mniej ciekawszymi
brzmieniami, przez co nie powiela stworzonych wcześniej patentów i stara się zaoferować swoim słuchaczom coś, czego jeszcze nie słyszeli w jej wydaniu. Jeżeli chodzi o mnie, to dużo większe emocje wywołał we mnie debiut, a tutaj...tutaj jest troszkę mniej odkrywczo. Dlatego więc ograniczam się do oceny dobrej - gdyby była taka możliwość to nawet z plusem.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
6 komentarze:
Witaj! Dzięki za miłe słowa! Ty także nie rezygnuj bo stworzyłeś tutaj naprawdę profesjonalny blog :).
No ja ostatnio slucham bardzo czesto. Absolutnie sie z toba zgadzam ze najlepsze na plycie utwory to te wlasnie, ktore wymieniles, zas na slabsze wypadaja te wczesniej promowane jak "Primadonna" lub "Homewrecker"...
Nie umiem jej słuchać, jakoś tam nie odrzuca. Może w miarę podoba mi się Living Dead, ale to i tak... W każdym bądź razie, bardzo dobra recenzja, genialnie piszesz!
Zapraszam do siebie, na http://parfois-je-vois.blogspot.com/
Wszystkie jej albumy są nieziemskie! Uwielbiam Marinę <3
wszystkie dwa jak rozumiem?
Piszesz:
"Nie ulega wątpliwości, że Electra Heart zyska przychylność fanów Mariny
- od czasu The Family Jewels artystka poważnie rozwinęła swoje umiejętności eksperymentując z różnymi, bardziej i mniej ciekawszymi brzmieniami, przez co nie powiela stworzonych wcześniej patentów i stara się zaoferować swoim słuchaczom coś, czego jeszcze nie słyszeli w jej wydaniu"
Kilka dni temu dostałem płytę "The Family Jewels". Już po pierwszym przesłuchaniu
byłem zachwycony. Połączenie drapieżności PJ Harvey z cudowną melodyką Tori Amos, nawiązania do klimatów boskiej Kate Bush i lekko punkowe frazowanie wokalu,
czasami bliskie Siouxie...
Słuchałem przez kilka dni na okragło. Konsekwetnie chciałem jak naszybciej
posłuchać kolejnej płyty.
Posłuchałem i doznałem szoku. Discopopowe, elektroniczne kawałki w stylu "techno"
(sorry, ale nie odróżniam poszczególnych rodzajów tego mechanicznego UMC UMC UMC), niesłyszalny (a przecież świetny, o niezwykłej barwie i skali) wokal, ewidentne
nastawienia na odbiorców szukających muzyki "dens". Bezbarwne, szablonowe, elektopopowe pioseneczki w stylu Lady Gaga (to nie jest komplement), ogólnie - żenada.
Kolejny przykład wykonawcy, który po znakomitej, pierwszej płycie, przechodzi
płynnie do zarabiania kasy na dyskotekowych tryglodytach. Zażenowanie, poczucie oszukania, rozczarowanie.
Przestrzegam wszystkich, którzy po tej płycie oczekują czegoś więcej, niż
discoanglowych pioseneczek do tańca na domówce.
UWAGA! Chlubnym wyjątkiem jest śliczna ballada "Lies" (Live) zaśpiewana tak, jak
ja chciałbym to słyszeć.
Jeśli nie jesteś discomaniakiem - nie kupuj tej płyty. Marina popełniła ogromny błąd strategiczny - nagrała tragicznie złą, "densową" płytę, po której słuchacze zachwyceni albumem "Family Jewels" już nigdy nie kupią nic podpisanego "Marina and the Diamonds". Z kolei dyskotekowi tryglodyci również tego nie kupią bo mają przecież swoje sprawdzone "gwiazdy" typu Lady Gaga - jeszcze bardziej plastikowe i jeszcze bardziej dostosowane do gustu bezmózgowców w złotych łańcuchach.
I - NIE - nie warto dawać szansy tej płycie! Do śmietnika!
Prześlij komentarz