7 listopada 2012

Recenzja: Taylor Swift - Red

WTF? Taka była moja pierwsza reakcja, gdy ostatnio przejrzałem notowania prestiżowych list sprzedaży. Na Wyspach, w USA, Kanadzie, Norwegii, a nawet w Australii i Nowej Zelandii dominowała ta sama pozycja – krążek Red należący do 22-letniej Taylor Swift. Chociaż lubię dziewczynę, nie potrafię pojąć jej fenomenu. Najpierw wydaje zwyczajny popowy singiel, który mało, że króluje na iTunes, zostawiając daleko w tyle często lepszą konkurencję, to jeszcze traktuje się go jako perełkę country, z którym w rzeczywistości ma niewiele wspólnego. A teraz, zabierając się za analizę całego wydawnictwa, byłem pewny, że w jego przypadku będzie podobnie. No i miałem rację.

Red, czyli czwarta produkcja amerykańskiej wokalistki, zawiera w standardzie 16 tracków, na które składają się zarówno dynamiczne, electropopowe klimaty, jak i folkowe, ostatecznie rockowe ballady przywodzące na myśl twórczość Colbie Callait. Samo country, z którego słynie Taylor, występuje tutaj w ilościach wyłącznie symbolicznych, przekładających się na jedno, góra dwa nagrania. Jakkolwiek nie przeszkodziło to magazynowi Billboard umieścić płytę na pierwszym miejscu listy Country Albums. Fajnie.

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w uszy w trakcie odsłuchiwania poszczególnych utworów, jest ich infantylny charakter. Rozumiem, że wymaga go wizerunek artystki – są jednak chwile, w których staje się tak sweet kolorowy, że aż niestrawny. Dodając do niego mainstreamowe dźwięki wyprodukowane przez sławy tj. Jeff Bhasker, Max Martin, Shellback itd., otrzymujemy ciepłe ale nieodkrywcze numery, które z łatwością trafią do targetu gimnazjalno-licealnego. Jak na folkpop przystało, skorzystano z szerokiego wachlarza naturalnych instrumentów, wśród których górują oczywiście gitarka i perkusja. W paru przypadkach możemy natknąć się na typowe dla elektroniki syntezatory, które zwiększają tempo i stanowią dobrą odskocznię od patetycznie ckliwych ballad. Na szczęście nie ma ich dużo, przez co nie są w stanie zrazić do siebie swoimi plastikowymi właściwościami. Większość melodii nie wywołało we mnie szczególnego zainteresowania – ni chwytają za serce, ni za ucho. Takie bez wyrazu. Ich plusy kończą się na tym, że zdają się być przyjemne, beztroskie i nie drażnią zmysłów jakąkolwiek tandetą. Krótko mówiąc, szału nie ma.

Nie będzie wielkim zaskoczeniem fakt, że Taylor skupia się przede wszystkim na zagadnieniu miłości, które przedstawia z punktu widzenia nastolatki. Porusza kwestie wspomnień o byłym partnerze, ubolewa nad minionym uczuciem, z kolei w apostrofach do wybranka serca zapewnia o oddaniu oraz zaufaniu. Nic nowego, już nieraz o tym słuchaliśmy. Za to z technicznego punktu widzenia jest całkiem nieźle: zwrotki nie są tylko po to żeby być, merytorycznie stoją na przyzwoitym poziomie. Poza tym, myśli zostały ujęte w dosyć klarowny sposób, pozbawiony sztucznej wyniosłości. Generalnie tekst ma się tak, jak i podkład - obeszło się bez znaczących wpadek, ale bywało lepiej.


Pierwszym utworem, który postanowiono pokazać szerszej publiczności, został We Are Never Ever Getting Back Together. Jak już wspomniałem, nie jest to coś super wyjątkowego, co zasługiwałoby na większą uwagę, dlatego nie rozumiem, czym jest spowodowany szum wokół niego. Track jak track, fajny, ale jednosezonowy. Jego następcą został Begin Again, czyli najbardziej countrowe ze wszystkich serwowanych nagrań. Klimatyczne i łatwo wchodzi.

Do elity zaliczam The Last Time, The Lucky One oraz Everything Has Changed. Tylko one (plus drugi singiel) w miarę mnie zaciekawiły, nadając się na dłuższy pobyt w odtwarzaczu i jednocześnie nie będąc mdląco słodkimi. Z kolei ich przeciwieństwem są 22 i Starlight, których kompletnie nie kupuję. Komu przypadnie do gustu ten krążek? W najlepszym wypadku fanom wcześniejszych dokonań panny Swift i nastolatkom. Na pewno nie miłośnikom country ani poszukiwaczom świeżych brzmień.

Red to zwykły przeciętniak, którego liryka oraz podkład pozostawiają wiele do życzenia. Niekiedy potrafi być skrajnie infantylny i monotonny, w związku z czym sukces, który odniósł wyraźnie nie jest proporcjonalny do jego jakości. Co najwyżej odwrotnie. Mojej sympatii nie zaskarbił, preferuję ambitniejsze dzieła. A za to podejście trója.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

8 komentarze:

Naprawdę nie rozumiem jej fenomenu, ale Amerykanów chyba nikt nie rozumie :)

Bez przesady, aż tak źle nie jest. Zgadzam się z tobą, że na dłuższą metę płyta może wywołać odruchy wymiotne w kształcie kolorowej tęczy, bo album aż kipie od słodkości, ale jej krążki zawsze takie są, kierowane raczej do młodszego elektoratu. Nigdy za nią nie przepadałem i wstyd się trochę do tego przyznać, ale dość przyjemnie słuchało mi się tego albumu, a "We Are Never Ever Getting Back Together" jest cholernie chwytliwe, co to, to tak. Już lepiej, żeby dziewczynki z podstawówki słuchały takiej Taylor aniżeli pustej Miley Cyrus czy innych rozwydrzonych gwiazdeczek. Co do sukcesu tej płyty, to muzyka country (pomimo, że to dzieło nie ma z tym dużo wspólnego) zawsze robiła furorę w Stanach. A jak w takim razie wytłumaczyć popularność krążka w innych krajach? To chyba żadna nowość, że 85% targetu, to przedstawicielki nastoletniej części i to oni hucznie rzucają się po tę płytę.

Płyta jakich wiele. Nic wielkiego, dla mnie nic wartościowego. Cóż.

T.K. - nie napisałem, że można się od niej porzygać. Miałem na myśli, że ta swoista cukierkowatość nie do końca mi podeszła. I to tylko czasami. Z kolei co do singla, to wspomniałem, że jest spoko, ale na AŻ taki sukces to nie zasługuje. Co do reszty, to się zgadzam :)

Paradoksem w dzisiejszych czasach (bo bardzo często tak jest) jest to, że im bardziej coś nie zasługuje na sukces, tym większe je odnosi :)

Krążek o wiele gorszy niż Speak Now, ale czy infantylny? Nie zgadzam się. Takie perełki jak All Too Well i Begin Again na pewno nie są infantylne. Jedyne takie piosenki to 22, We Are Never Ever Getting Back Together i Stay Stay Stay. Choć nieco dojrzalsze teksty są na Speak Now... Mnie najbardziej drażni to, że niektóre piosenki są na jedno kobyto, czyli gitara, perkusja i tyle. Speak Now było bardzo różnorodne, ale zarazem spójne... Tutaj mnie to drażni.

Nie uważam, żeby płyta była infantylna. Szczerze mówiąc mi podoba się większość piosenek, oprócz: "WANEGBT", "Stay stay stay" i "22".
Gdyby nie te piosenki to całość wyglądałaby lepiej... Jednak perełek takich jak "Begin again" czy "All too well" nie brakuje i za to duży plus!

Właśnie słucham i podoba mi się. Dużo ładnych ballad, przeplatanych przebojowymi kawałkami. Single skutecznie wpadły mi w ucho - teraz od "I knew you were trouble" nie mogę się odczepić. Taylor robi babską muzykę, czasami właśnie czegoś takiego potrzebuję. :D Nawet gatunek, z którego tak słynie Taylor (czyt. country) da się wyczuć, chociaż wiadomo, że typowo pod niego nie da się "Red" podciągnąć.

PS tytuł płyty i mój nick lubią się :P

Prześlij komentarz