3 listopada 2012

Recenzja: Calvin Harris - 18 Months

Producent, DJ, songwriter, okazjonalnie również wokalista – takimi profesjami szczyci się pochodzący ze Szkocji Calvin Harris. Swoje pierwsze dema z muzyką elektroniczną zaczął komponować już w 1999 roku, wrzucając je do portalu MySpace. Po pewnym czasie, jego twórczością zainteresował się DJ Tommie Sunshine, który zaprosił go do swojej wytwórni. Ostatecznie, szybko przeszedł pod skrzydła EMI oraz Sony BMG, co poskutkowało wydaniem albumu I Created Disco. Zarówno on, jak i późniejsze Ready for the Weekend sprawiły, że o Szkocie usłyszał cały świat. Niedawno światło dzienne ujrzało jego trzecie studyjne dziecko, wypełnione licznymi, znanymi głosami. Czas je przetestować.

Na dzieło nazwane po prostu 18 Months trafiło 15 numerów wyprodukowanych przez samego gospodarza. Stanowią one kombinację muzyki pop, house, disco, okazjonalnie czegoś dubstepo-pochodnego. Większość z nich utrzymano w typowo radiowej konwencji, w związku z czym są względnie łatwe w odbiorze. Dodając do tego występy Rihanny, Ne-Yo, Example, Ellie Goulding, Florence Welch, etc., możemy spodziewać się, że materiał sprzeda się całkiem nieźle. Jakkolwiek mnie niezupełnie do siebie przekonuje.

Przyglądając się wcześniejszym płytom Harrisa, można dojść do wniosku, że nigdy nie tworzył zniewalająco dobrej muzyki, do której warto byłoby regularnie powracać. Pomimo tego, zazwyczaj prezentowała ona pewnego rodzaju nowatorstwo, które w niewielkim (ale zawsze jakimś) stopniu urozmaicało arenę komercyjnego electrohouse’a i dance’u. Tutaj czegoś takiego nie ma – przynajmniej nie na skalę całego wydawnictwa. Poza dwoma, góra trzema chwytliwymi trackami, zdaje się tu być dosyć monotonnie. Niby jest dynamicznie, w dodatku skorzystano z przyjemnych, o dziwo nie oklepanych motywów (dobrze wiedzieć, że nie wszyscy idą śladami Guetty), lecz efekt końcowy schrzaniono dobitną schematycznością. Słyszę pierwsze 20 sekund – wiem, czego spodziewać się po dalszym ciągu. Słyszę dwie piosenki – wiem, czego spodziewać się po reszcie. Zero zaskoczenia, bardzo przewidywalnie. Jest to odczuwalne zwłaszcza w niepotrzebnych instrumentalach, których na szczęście jest niewiele. Generalnie podkład nie wywarł na mnie większego wrażenia - jest ok., szkoda tylko, że jednorazowy.

Z kolei do tekstu nie mam żadnych zastrzeżeń. Jest prosty, z gatunku owszystkimioniczym (miłość, wolność, imprezki), dobrze dopasowany do tanecznego charakteru nagrań. Zwrotki są krótkie, refreny wpadają w ucho, nic nie zmusza do refleksji ani nie porusza ważnych problemów. Prócz tego prawie każdy kawałek jest wykonywany przez innego artystę, co znacznie urozmaica melodie. Tak więc nie mam prawa rozpaczać.


Na chwilę obecną wypuszczono aż 5 singli, z których każdy został intensywnie ograny przez nasze rodzime stacje radiowe. Pierwszym i równocześnie jednym z najlepszych jest Bounce (feat. Kelis). Następnie wydano słabsze Feel So Close, a siedem miesięcy później do bólu przeciętne Let’s Go z gościnnym udziałem Ne-Yo. Dalej do akcji wkroczył Example, wykonujący We’ll Be Coming Back – opcja zdecydowanie ciekawsza od wcześniejszej dwójki. Chwilowo ostatnim singlem został Sweet Nothing, który pomimo Florence w featuringu, nie wywołuje większych emocji. Godnymi uwagi są propozycje pierwsza i trzecia, pozostałe są typowo jednoodsłuchowe.

Płytę polecam tylko i wyłącznie osobom, którym podoba się lansowana piątka, ponieważ większość niewydanych utworów ma zbliżone brzmienie. Z kolei tym, którzy, podobnie jak ja, nie są w stanie dostrzec piękna tych pozycji, radzę zadowolić się pojedynczymi trackami. Szkoda pieniędzy na coś, co i tak szybko wyląduje na półce.

18 Months to muzyczny fast food – co prawda z górnej półki (szczególnie w porównaniu z Guettą & Pitbullem), ale zawsze fast food. Jego największą bolączkę stanowi przewidywalność, przez którą już po trzech kolejkach podziękowałem za współpracę. Najadłem się. Gwoli ścisłości, nie spotkamy tu tandety, plastiku ani innych działających na nerwy wypadków przy pracy. Jest zwyczajnie nudno, momentami wręcz bardzo. Dlatego też ocena dostateczna.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

11 komentarze:

"Chwilowo ostatnim singlem został Sweet Nothing, który pomimo Florence w featuringu, nie wywołuje większych emocji" no proszę Cię. W dobie muzyki klubowej, nudnawego i oklepanego już Davida Guetty czy Pittbula, Calvin Harris wypada jak świeża bułeczka. Jeszcze nie zapoznałem się z całym wydawnictwem, ale dotychczasowe numery biją na kolana te całe badziewie, jakie jest nam dane słuchać radiu. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Sweet Nothing" na całym ciele miałem ciary. Ten podkład, głos Florence, a w połączeniu z teledyskiem wszystko tworzy taki klimat, że trudno go opisać. No bo kto powiedział, że muzyka klubowa może nie być dobra? Trzeba tylko wiedzieć jak to robić. Jak dla mnie człowiek jest geniuszem !!

Jak dla mnie to już nawet Spectrum w jego remixie było lepsze.

Sweet Nothing właśnie wywołuje większe emocje w porównaniu do reszty utwórów. Płyty nie kupie, bo połowa piosenek jest już znana z radia i TV.

Zdecydowanie najlepsze jest Sweet nothing i I need you love z genialną Ellie <3 Płytę oceniam na 6/10

Zrobisz recenzję nowej płyty Garou - Rhythm and Blues?

Chwilo nie planuję, do końca miesiąca mam rozplanowane teksty :)

Tak, to jak najbardziej :)

A mnie się ta płyta podoba! Wszystkie utwory są genialne i magiczne! Jak dla mnie Harris stworzył kolejną świetną płytę tego roku! I jestem z tego bardzo zachwycony! Bo przecież jestem jego największym fanem! :)
Album ocenie ję na 10/10!!

Tylko 3? Przecież na tej płycie są takie perełki jak "Sweet nothing" czy chociażby "I need your love"

Według mnie ta płyta nie jest tak 'zapadająca w głowę' jak poprzednie jego albumy być może dlatego że przechodzi w zbyt 'popowy' club jeśli można to tak nazwać. Niestety niektórzy wykonawcy się rozwijają a niektórzy wręcz cofają jak w tym przypadku.

Prześlij komentarz