16 listopada 2012

Recenzja: Green Day - ¡Dos!

Po dobrym, ale nieco różowo-infantylnym ¡Uno!,  nadeszła pora na drugą część trylogii, do której miałem ogromne obawy, związane z ewentualnym przerostem formy nad treścią. Bo niby po co znana rockowa grupa wydaje 3 długogrające krążki prawie w tym samym czasie? Pierwsza myśl – dla kasy. Druga myśl – dla kasy. Trzecia – nie wiem. Wychodząc z założenia, że pieniądze rzadko kiedy idą w parze z jakością, po tym dziele spodziewałem się produkcji bliźniaczo do siebie podobnych, jeszcze bardziej słodkich i niezmiernie przewidywalnych. Po parokrotnym odsłuchu muszę przyznać, że, o dziwo, nie jest aż tak źle. Wręcz dosyć przystępnie.

Przed lekturą koniecznie zapoznaj się z Green Day - ¡Uno!. Za dużo odniesień – nie przeczytasz, nie zrozumiesz.

Na ¡Dos! ponownie zaserwowano nam radiową odmianę punk rocka, tym razem zamkniętą w 13 trackach. Standardowo za sterami stanął Rob Cavallo i standardowo też całość została wydana przez Reprise Records. Jak widać, jeżeli chodzi o formalności, nie zaszły tutaj żadne znaczące zmiany. Z kolei w przypadku zarówno podkładu jak i liryki, pokuszono się o pewne innowacje. A jakie?

Jako że więcej jest aspektów, które się nie zmieniły, zacznę właśnie od nich. Po pierwsze – tempo. Wciąż jest dynamicznie a przy tym bardzo chwytliwie i przebojowo. Brak ballad, zbędnych smętów itp., same potencjalne radiowe powerplaye. Nie zmieniła się także gama użytych instrumentów ani ich brzmienie, dlatego też nawet bez wokalu Billiego z łatwością poznamy, że to muzyka należąca do Green Daya. Minimalne zmiany zaszły w klimacie nagrań, które wciąż wypadają stosunkowo beztrosko, na luzie. Jak wspomniałem w pseudolidzie, są mniej infantylne i głupkowate, za to w wyższym stopniu zróżnicowane, co zaliczam na duży plus. Zatem jeżeli na ¡Uno! można było odnieść wrażenie, że co niektóre numery zlewają się ze sobą, to tutaj nie jest to aż tak bardzo odczuwalne. Jednak resztki tego efektu sprawiają, że żywotność produkcji wciąż pozostawia wiele do życzenia. Mimo wszystko, ogół dźwięków zaprezentował się dość korzystnie, chociaż nie da się ukryć, że można było popracować nad nimi znacznie dłużej. Byłoby ciekawiej.

Jakość tekstu, w porównaniu do wcześniejszej edycji, jest niewiele lepsza lub też gorsza - w sumie ciężko stwierdzić. W tym przypadku postanowiono nieco odejść od motywu młodości, na rzecz oklepanej miłości, potraktowanej wyjątkowo ogólnikowo. Wygląda to tak, że znowu posłuchamy o kobietach, tylko że w zdecydowanie większych ilościach: począwszy od wyznań, poprzez podziwianie urody, na seksie skończywszy. Jednym słowem, nuda. Natomiast z technicznego punktu widzenia jest tak samo, jak na ¡Uno!, więc nie ma sensu się rozpisywać. Powiedzmy, że ta warstwa ujdzie.


Stray Heart jako jedyny promuje grindejowe wydawnictwo. Jest przebojowy, lekkostrawny oraz idealnie pasuje do komercyjnych rozgłośni radiowych. Zasadniczo, jego miejsce mogłoby zająć większość pozostałych numerów, ponieważ cechują się jednakowymi właściwościami, przez co wywołują zbliżone odczucia. Ciekawą odskocznię od lekko przewidywalnej całości stanowi Nightlife, w którym usłyszymy gościnny wokal (a raczej rap) Lady Cobry. To właśnie ten kawałek najbardziej mnie zainteresował.

Jest postęp. Drobny, ale zawsze jakiś. Chociaż jakościowo obydwie produkcje stoją na podobnym poziomie, to za ¡Dos! przemawia mniej młodzieżowy charakter, który na ¡Uno! mocno działał mi na nerwy. Zmiany są niejako kosmetyczne, ale to dzięki nim płyta jest atrakcyjniejsza od poprzednika, przesądzając o tym, że przez większość czasu nie będzie nam się nudziło. Niby prawie to samo, a jednak wciąż przykuwa uwagę. Czwórka.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

9 komentarze:

Mnie dobrze sie sluchalo tej plyty, i zgadzam sie ze najciekawiej brzmi "Nightlife"...Mam tylko nadzieje ze nie bedzie tej plyty promowac kilka nagran na raz jak bylo w przypadku "Uno!".

Mam nadzieję, że zrobisz recenzję Unapologetic Rihanny...

Zespół Green Day znam z opowiadań znajomych, być może kiedyś będę miał sposobność posłuchania ich piosenek.

Jakoś w ogóle nie mogę się zabrać za tego nowego Green Day'a... No ale może spróbuję

Jeśli znajdziesz czas, mógłbyś napisać recenzję nowego krążka Example - The Evolution Of Man?

Obowiązkowo. Będzie po Rihannie.

Nie dla kasy, bo trylogie za ciezko jest wypromowac, a z powodu nadmiaru materialu... Po sukcesie American Idiot i 21stCB wytwórnia dala GD większą swobode, a oni wpadli na pomysl trylogi- "bo wydanie albumu składającego się z 1 plyt jest nudne" :) Osobiscie dos oceniłabym lepiej, bo znacznie lepsze jest od uno! :) Ogolem dwie pierwsze czesci trylogi mi sie spodobaly ( nadal są niczym w porownaniu do starych plyt), tylko ostatnia czesc " tre" jest beznadziejna! : )

Dla kasy i jeszcze raz dla kasy - zgadzam się z Tomkiem. Mamy dwie płyty po 40 min i tre 50 minut co daje nam 130 min. Na szczęście udało mi się całość kupić za 15 funtów czyli ok 75 zł. W Polsce za trylogię trzeba zapłacić ponad 150 zł - lekka przesada! Co do muzyki to sądzę, że jedna 80 minutowa płyta byłaby w sam raz. Jednak nikt by jej nie kupił za 150 zł ;)

"Uno" mnie zanudziło, ale o dziwo "Dos" spodobało mi się. Przebojowo i bardziej zadziornie. To chyba rzeczywiście kwestia braku tego młodzieżowego klimatu z pierwszej części (chociaż "Oh love" przypadło mi do gustu).

Prześlij komentarz