1. Destination: Mother Moon
2. Going To the Ceremony
3. Satellite Flight
4. Copernicus Landing
5. Balmain Jeans
6. Too Bad I Have To Destroy You
7. Internal Bleeding
8. In My Dreams 2015
9. Return of the Moon Man (Original Score)
10. Troubled Boy
Lata 2008-2010 to jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu. Między innymi muzycznie. Dokonałem wtedy wielu wspaniałych odkryć, które ukształtowały moje poczucie muzycznej estetyki. Najważniejszym z nich był materiał Kida Cudiego. Zarówno EP, jak i dwa pierwsze LP’e nasycono sporym ładunkiem emocjonalnym, który w połączeniu z pomysłowymi hip hopowymi bitami oraz charakterystycznym wokalem, poskutkowały muzyką nie do podrobienia, magnetyzującą nostalgicznym klimatem. Niestety na dwóch kolejnych wydawnictwach: WZRD i Indicud, Mescudi stracił na uroku na rzecz elektroniczno-rockowych eksperymentów. Liczyłem, że na nowym podejściu wyrównają się proporcje: nastrojowość – nowatorstwo. Jednak not this time.
Satellite Flight: The
Journey to Mother Moon stanowi jeszcze większy ukłon w stronę kreatywnej
mieszanki rocka i futurystycznej elektroniki, w której hip hop odgrywa co
najwyżej epizodyczną rolę. Podobnie jak ostatnim razem, większość materiału skomponował
sam raper, okazjonalnie wspierany osobą Dot da Geniusa – producenta towarzyszącego mu od czasów A Kid Named Cudi.
Do dyspozycji oddano nam 10 tracków trwających w sumie niewiele ponad 40 minut.
Ilość nie powala. Sprawdźmy, czy jakość jest równie...oszczędna.
To, co w twórczości rapera pozostaje niezmienne
to nieprzewidywalny charakter brzmienia. W każdym z zaprezentowanych
wydawnictw tak różnicuje poszczególne utwory, że pomimo spójnej konwencji,
nie da się popaść w monotonię – co nagranie to inny motyw, zupełnie odrębna
historia. Wyraźnie słychać to w przypadku dwóch ostatnich krążków, których
nowatorski styl sprawił, że (muzycznie) zaskakiwały na każdym kroku. Tym razem
jest podobnie. SF:TJTMM wypełniają
mroczne syntezatory połączone z psychodelicznymi motywami rocka, przywodzącymi
na myśl materiał z WZRD. Ta
eklektyczna mieszanka nadaje kompozycjom mistycznego charakteru, potrafiącego zniewolić szczególnie w nocy, kiedy tajemnicze brzmienie oddziałuje najsilniej. Mimo
wszystko nie jest to półka pokroju drugiej części Man on the Moon – pozycji, której ewokacyjny klimat przesiąknięty potężną dawką uzależniającej nostalgii przenosił do całkowicie innej
rzeczywistości. Tam wrażenia były skrajnie intensywne. Ciężko było o numer nie wywołujący wielkich emocji. Pod tym względem najnowsze dzieło Cuddera wyraźnie ustępuje poprzednikom. To jedyna, ale za to bardzo odczuwalna wada tej płyty. W dodatku zauważalna wyłącznie po zrozumieniu dotychczasowej
twórczości rapera z Cleveland.
Jak wspomniałem na początku, hip hopu nie ma tutaj prawie wcale. W konsekwencji niemal całkowicie zrezygnowano z „klasycznych” bitów i błyskotliwych sampli. Co więcej, znacząco ograniczono udział wokalu, w efekcie czego połowa materiału to instrumentale. Nic dziwnego, tego wymaga specyficzna konwencja dzieła. Jednak gdy już mamy do czynienia z tekstem, standardowo przyjmuje on osobisty charakter. Skupia się m.in. na samotności, marzeniach, wolności, pokonanych problemach, pogardzie dla hejterów i stosunku do kobiet. Innymi słowy, prezentuje emocjonalny chaos obecny w życiu rapera. A to jak najbardziej uatrakcyjnia wydawnictwo.
Kid Cudi stopniowo oddala się od swoich korzeni - coraz
mniejszą uwagę przykłada do rodzimego hip hopu, coraz częściej eksperymentując
z wizjonerską elektroniką. Na dłuższą metę to dobrze, bo technicznie rzecz
biorąc Satellite Flight: The Journey to
Mother Moon jest bez zarzutu. Artystyczny rozwój zawsze spoko. Jedyne nad
czym wypada popracować, to intensyfikacja emocji zawartych zarówno w melodiach,
jak i tekście. Scott już nieraz udowodnił, że potrafi połączyć brzmieniową
perfekcję z klimatyczną bombą atomową. Wystarczy to powtórzyć. A nadchodzący Man on the Moon III to bardzo dobra
okazja, by to zrobić. Tymczasem za SF
leci czwóra. Z plusem.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
1 komentarze:
Nie słuchałem, ale nadrobię :)
Prześlij komentarz