Jakiś czas temu, wracając
z uczelni spotkałem starą znajomą, z którą za wszelką cenę staram się unikać
rozmów o muzyce. Skrajna miłośniczka Pitbulla, Keshy i innych artystycznych pomyłek,
ponadto typ człowieka, który zasypuje ludzi lawiną linków do różnych dziwnych rzeczy.
- Słyszałeś nową
płytę St. Vincent? Zajebista jest.
- Nope – i wcale nie
miałem zamiaru, ale to już zachowałem dla siebie. Od dłuższego czasu nie ufałem jej poleceniom.
Jednak na zachętę
zapuściła mi track Prince Johnny. Wbrew pozorom nie była to półka Pitbulla.
Dlatego postanowiłem dać krążkowi szansę. Jak widać, przeżyłem. A oto moje
wrażenia.
W ramach wstępu: St.
Vincent jest czwartą solową płytą Annie Clark. W wersji podstawowej
otrzymaliśmy 11 utworów ukazujących skrzyżowanie noise popu i art rocka, które
oferują w sumie 40 minut stosunkowo alternatywnej rozrywki. Ale za to bardzo nierównej.
Technicznie rzecz biorąc, mamy do czynienia z różnorodnym
dziełem. Najwyraźniej widać to na przykładzie tempa. Z jednej strony dostajemy takie
Rattlesnake, Bring Me Your Loves, Psychopath, Birth In Reverse,
Regret i Digital Witness, czyli pozycje stosunkowo dynamiczne. Paradoksalnie,
to właśnie one szpecą tu najbardziej (z wyjątkiem Rattlesnake i Birth in
Reverse). Nawet jeśli odbiegają od radiowych standardów, co teoretycznie
powinno świadczyć o ich nieschematycznym charakterze, to nie uwodzą pomysłowością ani nie niosą żadnego ładunku emocjonalnego. Są
pozbawione wyrazistości, przez co nie oddziałują na słuchacza w wyjątkowo
intensywny sposób. Szkoda, bo zastosowane tu poszarpane, doprawione synth
popowymi motywami dźwięki wiążą się ze sporym potencjałem – niestety pozbawiona polotu konwencja sprawiła, że przerodził się on w pseudo
artystyczną manierę. Owszem, to nie razi. Po prostu przynudza. Dużo lepiej prezentują się ballady, przy których nie ma
tego typu problemów – zazwyczaj czarują prostymi, lecz klimatycznymi i
pełnymi chłodnej elegancji melodiami (Prince
Johnny, I Prefer Your Love, Severed Crossed Fingers) ocierającymi się o baroque pop. Wpadają w ucho i dzięki leniwemu brzmieniu bezproblemowo odprężają. Jak widać, St. Vincent jest rzeczywiście bardzo nierówne jakościowo. Na szczęście większość pozycji sprawnie
się broni.
Pomimo mało odkrywczej tematyki (motywy miłości, oddania,
nadziei etc.), liryka nie usypia. Dzięki osobistemu (nie patetycznemu, o dziwo)
charakterowi wersów, są one nasycone są emocjami, często goryczą, co zwróci
uwagę słuchaczy. Znaczy się fanów wokalistki, którzy będę w stanie wyłapać
nawiązania do życia prywatnego Annie. Reszta tego nie doceni.
St. Vincent to dobra pozycja,
posiadająca zarówno mocne, jak i średniawe momenty. Z pewnością co
najmniej kilka utworów wzbudzi twoje zainteresowanie. Mimo wszystko łatwo
odczuć spory niedosyt spowodowany niewykorzystanym potencjałem części brzmień,
których atrakcyjność kończy się po dwóch sekundach. Na szczęście poza tym aspektem
nie ma niczego, co obniżałoby wrażenia płynące z odsłuchu. Mnie krążek przypadł
do gustu – czasami przynudzał, ale w gruncie rzeczy jeszcze kiedyś do niego
powrócę.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
0 komentarze:
Prześlij komentarz