Zapewne pamiętacie, jak w 2007 roku dołączenie Anette Olzon
do Nightwish podzieliło fanów formacji. Jeden obóz opłakiwał odejście Tarji,
traktując Anette jak przybłędę z ulicy, która kompletnie nie czuje klimatu
zespołu. Natomiast drugi, widząc w nowej wokalistce spory potencjał, szybko
zaadaptował się do zmian. Do tej grupy było mi najbliżej. Nie podlega
wątpliwości, że wkład Anette w nastrojowość kompozycji był ogromny - to właśnie za jej czasów Nightwish wydał mi się najatrakcyjniejszy. Po jej odejściu, zacząłem zastanawiać się, jak poradzi sobie bez zespołu. Teraz mam okazję to sprawdzić.
Na dziesięciotrackowym Shine
wokalistka zrywa z epickim rozmachem charakterystycznym dla produkcji Nightwisha.
Zamiast tego prezentuje nam spokojne dźwięki, wśród których dominuje połączenie
skrzypiec, gitar i klawiszy. I tak przez niemal całe 38 minut. Taka konwencja ma swoje
plusy. Jednak minusów jest o wiele więcej.
Już przy pierwszym
odsłuchu rzuciło mi się w uszy, że Anette nie do końca stworzyła to, co
chciała. Tutejsze wyważone, harmonijne pozycje kompletnie mnie nie przekonują. Zamiast
czarować subtelnym charakterem lub przynajmniej chwytliwymi melodiami, wydają
się wyzute z energii i, co gorsza, jakichkolwiek emocji. W rezultacie większość
utworów brzmi leniwie, jednostajnie i skrajnie delikatnie – jakby
wokalistka wstydziła się sięgnąć po wyraziste motywy. A są momenty, w
których aż się o to prosi (Shine). To nie jest tajemnicze, przygnębiające, ba, to nie jest
nawet ckliwe ani kiczowate – materiał jest emotywnie suchy, pozbawiony wyrazistości
oraz klimatu. Znaczy się, jest do bólu nijaki. Poza Like A Show Inside My Head i Floating
nic nie przypomina, że mamy do czynienia z nagraniami, nad którymi spędzono
więcej niż miesiąc. Jednym z niewielu plusów, o których warto wspomnieć jest ciepły,
melodyjny wokal. To głównie on sprawia, że o dziele można powiedzieć, że jest
przyjemne dla ucha. Szkoda tylko, że przez większość czasu Anette nie brzmi
subtelnie, jak zapewne miała brzmieć, ale przywodzi na myśl speszoną nastolatkę, która
po raz pierwszy występuje przed publicznością. Jednak powiedzmy, że nie jest to
coś, co znacząco obniża atrakcyjność dzieła.
Gdyby nie teksty, album poleciałby do kosza po pierwszym
odsłuchaniu. Pomimo standardowej tematyki (różne stadia miłości, topos
wolności, samotności etc.), liryka wypada bardzo ewokacyjnie. Jest to zasługą środków stylistycznych pełnych niemal baśniowych motywów, które pobudzają wyobraźnię w
mniejszym lub większym stopniu. Nie jest to mistrzostwo
świata, ale pokazuje, że wokalistka rzeczywiście potrafi sprawnie operować
słowem.
Wraz z tymi słowami definitywnie kończę współpracę ze Shine. Przez rażący brak wyrazistości,
zarówno na polu technicznym (zero jakichkolwiek innowacji), jak i klimatycznym
(emocjonalne drewno wołające o pomstę do nieba), materiał potwornie mnie
wynudził. Z jednej strony to dobrze, że Anette odważyła się zerwać z
nightwishową konwencją, udowadniając, że poradzi sobie w odmiennej
stylistyce. Sama koncepcja wydawnictwa nie jest taka zła, szkoda tylko, że jej
realizacja została doszczętnie skopana. Ode mnie leci ocena dostateczna. Jeżeli
nie zwracasz uwagi na tekst, odejmij jedno oczko – tylko on sprawia, że da się
tego wysłuchać więcej niż raz.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
0 komentarze:
Prześlij komentarz