5 kwietnia 2014

Recenzja: Anette Olzon - Shine

Zapewne pamiętacie, jak w 2007 roku dołączenie Anette Olzon do Nightwish podzieliło fanów formacji. Jeden obóz opłakiwał odejście Tarji, traktując Anette jak przybłędę z ulicy, która kompletnie nie czuje klimatu zespołu. Natomiast drugi, widząc w nowej wokalistce spory potencjał, szybko zaadaptował się do zmian. Do tej grupy było mi najbliżej. Nie podlega wątpliwości, że wkład Anette w nastrojowość kompozycji był ogromny - to właśnie za jej czasów Nightwish wydał mi się najatrakcyjniejszy. Po jej odejściu, zacząłem zastanawiać się, jak poradzi sobie bez zespołu. Teraz mam okazję to sprawdzić.

Na dziesięciotrackowym Shine wokalistka zrywa z epickim rozmachem charakterystycznym dla produkcji Nightwisha. Zamiast tego prezentuje nam spokojne dźwięki, wśród których dominuje połączenie skrzypiec, gitar i klawiszy. I tak przez niemal całe 38 minut. Taka konwencja ma swoje plusy. Jednak minusów jest o wiele więcej.

Już przy pierwszym odsłuchu rzuciło mi się w uszy, że Anette nie do końca stworzyła to, co chciała. Tutejsze wyważone, harmonijne pozycje kompletnie mnie nie przekonują. Zamiast czarować subtelnym charakterem lub przynajmniej chwytliwymi melodiami, wydają się wyzute z energii i, co gorsza, jakichkolwiek emocji. W rezultacie większość utworów brzmi leniwie, jednostajnie i skrajnie delikatnie – jakby wokalistka wstydziła się sięgnąć po wyraziste motywy. A są momenty, w których aż się o to prosi (Shine). To nie jest tajemnicze, przygnębiające, ba, to nie jest nawet ckliwe ani kiczowate – materiał jest emotywnie suchy, pozbawiony wyrazistości oraz klimatu. Znaczy się, jest do bólu nijaki. Poza Like A Show Inside My Head i Floating nic nie przypomina, że mamy do czynienia z nagraniami, nad którymi spędzono więcej niż miesiąc. Jednym z niewielu plusów, o których warto wspomnieć jest ciepły, melodyjny wokal. To głównie on sprawia, że o dziele można powiedzieć, że jest przyjemne dla ucha. Szkoda tylko, że przez większość czasu Anette nie brzmi subtelnie, jak zapewne miała brzmieć, ale przywodzi na myśl speszoną nastolatkę, która po raz pierwszy występuje przed publicznością. Jednak powiedzmy, że nie jest to coś, co znacząco obniża atrakcyjność dzieła.



Gdyby nie teksty, album poleciałby do kosza po pierwszym odsłuchaniu. Pomimo standardowej tematyki (różne stadia miłości, topos wolności, samotności etc.), liryka wypada bardzo ewokacyjnie. Jest to zasługą środków stylistycznych pełnych niemal baśniowych motywów, które pobudzają wyobraźnię w mniejszym lub większym stopniu. Nie jest to mistrzostwo świata, ale pokazuje, że wokalistka rzeczywiście potrafi sprawnie operować słowem.

Wraz z tymi słowami definitywnie kończę współpracę ze Shine. Przez rażący brak wyrazistości, zarówno na polu technicznym (zero jakichkolwiek innowacji), jak i klimatycznym (emocjonalne drewno wołające o pomstę do nieba), materiał potwornie mnie wynudził. Z jednej strony to dobrze, że Anette odważyła się zerwać z nightwishową konwencją, udowadniając, że poradzi sobie w odmiennej stylistyce. Sama koncepcja wydawnictwa nie jest taka zła, szkoda tylko, że jej realizacja została doszczętnie skopana. Ode mnie leci ocena dostateczna. Jeżeli nie zwracasz uwagi na tekst, odejmij jedno oczko – tylko on sprawia, że da się tego wysłuchać więcej niż raz.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

0 komentarze:

Prześlij komentarz