Patrząc na ostatnie teksty, można zauważyć, że opisywałem
różne płyty: eurodance, elektronikę, alternatywny hip hop etc. Jednak
stosunkowo dawno nie polecałem mocniejszych brzmień, za którymi przepada większość z was. I tutaj pojawia się amerykańska kapela The Used wraz ze swoim
najnowszym wydawnictwem. Stali czytelnicy mogą kojarzyć ten zespół z recenzji krążka
Vulnerable z 2011 roku. Od czasu tamtego tekstu nie powróciłem do
recenzowanego materiału. Tym razem też nie nastawiałem się na niewiarygodnie
wielkie doznania. A tu taka przyjemna niespodzianka.
Na trwającym niemal godzinę Imaginary Enemy zawarto 12 dynamicznych
utworów, wyprodukowanych głównie przez Johna Feldmanna. Tak jak dotychczas, utrzymano je w klimacie rocka, który sporadycznie
zabarwiono elementami popu i punku. Poskutkowało to mieszanką zapewniającą
ciekawą rozrywkę. Ale wcale nie taką nowatorską.
Zazwyczaj sceptycznie podchodzę do płyt oferujących rockowe darcie ryja - często nagrane są na jedno kopyto, wobec czego szybko
się nudzą. Jednak w przypadku IE problem monotonnego brzmienia jest względnie
niewielki. Dzięki zróżnicowanej stylistyce rzadko natykamy się na jednakowe
motywy. Dynamiczne, typowo rockowe granie przeplatane jest słodkimi, chwytliwymi pozycjami (Generation Throwaway, Imaginary
Enemy) przywodzącymi na myśl dorobek Fall Out Boys oraz nieco wolniejszymi
ballado-podobnymi (Kenna Song, Overdose) i utworami zahaczającymi o punk
(A Song to Stifle Imperial Progression
(A work in progress)). Wszystko to zostało w pełni wyważone: szybsze
numery nie drażnią chaotycznym charakterem, radióweczki różem, a ballady
pseudo-ckliwą manierą. Za to dużo tu pozytywnej energii, która wręcz wylewa się
ze słuchawek. Gdy dodamy do niej sporą melodyjność, otrzymamy dzieło stanowiące
atrakcyjną alternatywę dla eskowych hiciorków.
Z drugiej strony, krążek nie jest tak solidny, jak mogłoby się wydawać. Jego głównym problemem jest standardowość brzmienia, czyli brak choćby symbolicznych innowacji pozwalających zróżnicować materiał wśród wielu innych pozycji tego typu. W rezultacie, doznania płynące z odsłuchu są przyjemne i względnie różnorodne, ale równocześnie mało zjawiskowe, przez co nie stanowią żadnej nowości. Z kolei to przekłada się na krótki cykl życia płyty – za pół roku mało kto będzie pamiętał nazwę przynajmniej jednego tutejszego numeru.
Z drugiej strony, krążek nie jest tak solidny, jak mogłoby się wydawać. Jego głównym problemem jest standardowość brzmienia, czyli brak choćby symbolicznych innowacji pozwalających zróżnicować materiał wśród wielu innych pozycji tego typu. W rezultacie, doznania płynące z odsłuchu są przyjemne i względnie różnorodne, ale równocześnie mało zjawiskowe, przez co nie stanowią żadnej nowości. Z kolei to przekłada się na krótki cykl życia płyty – za pół roku mało kto będzie pamiętał nazwę przynajmniej jednego tutejszego numeru.
Tekst, jak tekst, nie wybija się niczym szczególnym. Standardowo
opiera się na popularnych tematach, dopasowanych do buntowniczego charakteru
melodii. Posłuchamy sobie o różnych aspektach miłości (tj. toksyczny związek,
zauroczenie, chęć odbudowania związku itd.), życiowej odwadze, zewie
wolności oraz pozostaniu sobą, czyli
odrzuceniu maski narzucanej przez społeczeństwo. Nic poruszającego, ale wpada w
ucho.
Czy warto nabyć Imaginary
Enemy? Jeżeli lubisz dynamiczne, rockowe granie, to płyta dla ciebie. Co
prawda szczęka ci nie opadnie i na każdym kroku będziesz wychwytywał znane
motywy, mimo wszystko materiał jest wystarczająco chwytliwy i dynamiczny, by zainteresować i pobudzić zawartą w nim energią. W
tym przypadku oryginalność schodzi na drugi plan, przez co jej brak nie stanowi
większego problemu. Zakładając, że nastawiamy się na dzieło zapewniające jednosezonową rozrywkę. Tym właśnie jest IE.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
2 komentarze:
Planujesz zrecenzować płytę Iggy Azalea?
Raczej nie.
Prześlij komentarz