7 maja 2014

Recenzja: Iggy Azalea - The New Classic

Są takie płyty, których nie musisz słuchać, by wiedzieć, że są słabe. Zaliczasz single, spoglądasz na listę producentów i wiesz, że szału nie będzie. Co najwyżej smutek, halucynacje i śmierć z niedożywienia. Przykładem takiego dzieła jest debiutancki LP Iggy Azalea’i. Rozsądek podpowiada, że skoro jej muzycznym mentorem jest sam T.I., prezentowany materiał będzie składał się z porządnych brzmień świadczących o światowym poziomie produkcji. Tymczasem wypuszczono coś, co kompletnie nie pokrywa się z tym założeniem. I tutaj pojawia się ogromny zgrzyt.


The New Classic to 12 nagrań stanowiących modną mieszaninę hip hopowych bitów i przesiąkniętych popową konwencją melodii. Jest to w miarę równorzędne połączenie – krążek jest w równej mierze popowy, co hip hopowy. Sam patent nie jest zły, bo takie kombinacje bywają chwytliwe, dobrze się sprzedają i (czasami) mają do zaproponowania ciekawą rozrywkę. Wystarczy spojrzeć na dorobek Nicki Minaj (tę ambitniejszą część) i B.o.B. Jednak to dzieło kompletnie mnie nie ruszyło. Za dużo w nim bylejakości.

W odróżnieniu od przytoczonych postaci, Iggy pozbawiona jest dwóch podstawowych cech dobrego artysty: oryginalności i autentyczności. Słysząc ją, za każdym razem przychodzą mi na myśl Angel Haze (najczęściej), Amy z Karmin i Nicki Minaj. Na ich tle Azalea nie wyróżnia się kompletnie niczym: stara się być równie zadziorna i błyskotliwa, nawet flow ma bardzo podobne. Nie kupuję tego – wokalistka sprawia wrażenie przeciętnego produktu, któremu kazano dosłownie kopiować wizerunek popularnych gwiazd. To nie brzmi prawdziwie.

Technicznie rzecz biorąc jest... poprawnie. The New Classic to głównie modne, wręcz oczywiste bity, uzupełnione słodkimi, radiowymi refrenami. Chociaż przeważnie mamy do czynienia z szybszym tempem, co ułatwia skupienie uwagi na materiale, to za sprawą mało zaskakujących, szablonowych dźwięków album staje się bardzo przewidywalny. Przez większość czasu odnoszę wrażenie, że słucham kontynuacji Dirty Gold Angel Haze, z krótką przerwą na will.i.am’a (porównaj Feelin’ Myself z Fancy) i Drake’a (Don’t Need Y’all – jeden z niewielu sensownych tracków). Nic tu nowego, same standardowe dźwięki, które czasami wypadają lepiej, zazwyczaj gorzej. 


Z lirycznego punktu widzenia album jest niczego sobie. Tematyka co prawda nie powoduje opadu szczęki (imprezy, pieniądze, związki, własna wyjątkowość), lecz w pełni rekompensuje to żywy, ewokacyjny język, który sprawia, że tekst nie tylko wpada w ucho, ale nawet brzmi na tyle sensownie, że przykuwa uwagę. To znacząco podciąga poziom całości. 

The New Classic to nic nowego. I w tym przypadku to rzeczywiście boli. Zwłaszcza, że poza garścią znanych, ogranych motywów mamy do czynienia z Iggy – autorką pozbawioną oryginalnego wizerunku, która w roli buńczucznej raperki brzmi niezwykle sztucznie. Dla mnie nie ma tu niczego atrakcyjnego. Jeżeli pokochałeś Dirty Gold Angel Haze i szukasz czegoś bliźniaczego, to krążek dla ciebie. Z kolei osoby choć trochę ceniące oryginalność i autentyczność, w najlepszym razie zanudzą się. Ode mnie trója z minusem.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

0 komentarze:

Prześlij komentarz