Są takie płyty,
których nie musisz słuchać, by wiedzieć, że są słabe. Zaliczasz single,
spoglądasz na listę producentów i wiesz, że szału nie będzie. Co najwyżej
smutek, halucynacje i śmierć z niedożywienia. Przykładem takiego dzieła jest debiutancki
LP Iggy Azalea’i. Rozsądek podpowiada, że skoro jej muzycznym mentorem jest sam T.I.,
prezentowany materiał będzie składał się z porządnych brzmień świadczących o światowym
poziomie produkcji. Tymczasem wypuszczono coś, co kompletnie nie pokrywa się z tym założeniem. I tutaj pojawia się ogromny zgrzyt.
The New Classic to 12 nagrań stanowiących modną mieszaninę
hip hopowych bitów i przesiąkniętych popową konwencją melodii. Jest to w miarę równorzędne
połączenie – krążek jest w równej mierze popowy, co hip hopowy. Sam patent
nie jest zły, bo takie kombinacje bywają chwytliwe, dobrze się sprzedają i (czasami)
mają do zaproponowania ciekawą rozrywkę. Wystarczy spojrzeć na dorobek Nicki
Minaj (tę ambitniejszą część) i B.o.B. Jednak to dzieło kompletnie mnie nie
ruszyło. Za dużo w nim bylejakości.
W odróżnieniu od przytoczonych postaci, Iggy pozbawiona
jest dwóch podstawowych cech dobrego artysty: oryginalności i
autentyczności. Słysząc ją, za każdym razem przychodzą mi na myśl Angel
Haze (najczęściej), Amy z Karmin i Nicki Minaj. Na ich tle Azalea nie wyróżnia się
kompletnie niczym: stara się być równie zadziorna i błyskotliwa, nawet flow ma
bardzo podobne. Nie kupuję tego – wokalistka sprawia wrażenie przeciętnego produktu, któremu kazano dosłownie
kopiować wizerunek popularnych gwiazd. To nie brzmi prawdziwie.
Technicznie rzecz biorąc jest... poprawnie. The New Classic to głównie
modne, wręcz oczywiste bity, uzupełnione słodkimi, radiowymi refrenami. Chociaż
przeważnie mamy do czynienia z szybszym tempem, co ułatwia
skupienie uwagi na materiale, to za sprawą mało zaskakujących, szablonowych dźwięków album staje się bardzo przewidywalny. Przez większość czasu odnoszę wrażenie, że słucham
kontynuacji Dirty Gold Angel Haze, z krótką przerwą na will.i.am’a (porównaj
Feelin’ Myself z Fancy) i Drake’a (Don’t Need Y’all – jeden z niewielu
sensownych tracków). Nic tu nowego, same standardowe dźwięki, które czasami
wypadają lepiej, zazwyczaj gorzej.
Z lirycznego punktu widzenia album jest niczego sobie. Tematyka
co prawda nie powoduje opadu szczęki (imprezy, pieniądze, związki, własna
wyjątkowość), lecz w pełni rekompensuje to żywy, ewokacyjny język, który
sprawia, że tekst nie tylko wpada w ucho, ale nawet brzmi na tyle sensownie, że przykuwa uwagę. To znacząco podciąga poziom całości.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
0 komentarze:
Prześlij komentarz