20 marca 2011

Recenzja: Avril Lavigne - Goodbye Lullaby

Jej poprzednie krążki przez długi okres czasu okupowały szczyty notowań najlepiej sprzedających się albumów w USA i Kanadzie. Tym razem zapowiadał się równie wielki sukces, ale jużpo tym, jak wytwórnia długo zwlekała z wydaniem płyty można było się domyśleć, że jest coś nie tak. A jest coś nie tak? Check it out!




Najnowsze dzieło kanadyjskiej piosenkarki, aktorki i projektantki mody Avril Lavigne jest czwartym podejściem do zdobycia rekordów sprzedaży przyzwoitym pop-rockiem znanym z jej poprzednich produkcji. Tym razem na krążku uświadczymy 18 tracków - 14 nowych nagrań, jeden hidden track (starszy utwór Alice) oraz 3 piosenki w wersji acoustic. Sama data premiery była kilkakrotnie przesuwana, ponieważ pracownicy wytwórni nie byli zadowoleni z jakości albumu – w pierwszej wersji miał wyjść w listopadzie 2009, potem w styczniu 2010. W końcu wyszedł rok później.

Wokalistka jedzie na sprawdzonym poprockowym patencie, który wręcz jest powieleniem pomysłów z poprzednich krążków – wszystko jest dobre, przyjemnie się słucha – ale to nic nowego. Mnie, jako osobie, która jakoś specjalnie nie słucha Avril, ten fakt nie przeszkadza, ale wielu fanom, którzy interesują się jej muzyką na poważnie, longplay może zanudzić (nie dot. maniakalnych fanów i pokemonów). Klimat krążka można podzielić na 2 rodzaje: dominujące dorosłe produkcje, w których Lavigne śpiewa o jej życiu, związkach z facetami, itp., oraz różowy Camp Rock, czyli piosenki będące pochwałą radości i wolności.

Ogólnie tekst jest niczego sobie - jedyną rzeczą, którą można mu zarzucić jest co najwyżej brak wyrazu – nie wprowadza w żaden nastrój, ni to wesołe, ni smutne. Takie nijakie. Chociaż z drugiej strony osobom, które nie znają angielskiego i tak będzie wszystko jedno… Tak swoją drogą czy Avril nie ma dziecinnego głosu? Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale w każdym razie trochę mylące – gdybym jej nie znam, to pewnie wziąłbym ją za jakąś 18 dziewczynkę. Widać, że mimo swojego wieku jeszcze nie całkiem dorosła :)

Za dźwięk odpowiada ekipa producentów, m.in. Deryck Whibley i Butch Walker, którzy sprawili, że płyta zawiera masę kolorowych, energicznych numerów jak i również spokojniejsze ballady ubogie pod względem brzmienia. Co prawda nie ma wielu przebojowych hitów, które mogłyby przejść do historii (jak Complicated), jednak ogólnie nie jest źle – oprawa muzyczna trzyma przyzwoity poziom: instrumentalnie dominuje gitara i perkusja, a dźwięków wytworzonych przez komputerowe syntezatory jest na szczęście niewiele.

Płyta promowana jest przez What the Hell – przyjemnego, lecz trochę za bardzo różowego numeru, którego klip, swoją drogą, jest w pewnym stopniu reklamą perfum i linii odzieżowej ze stajni Avril. Trzeba przyznać, że dziewczyna ma nosa do marketingu. A propos – płyta została wydana w 3 wersjach: ECO STYLE –niska cena, tekturowe pudełko, brak dodatków -  dominuje w Polsce; STANDARD – typowe plastikowe pudełku; DELUXE – CD + DVD, zawiera książeczkę ze zdjęciami, odręcznie pisaną notkę dla fanów i oficjalną kostkę do gry na gitarze – wersję tą można zamówić tylko przez oficjalną stronę artystki. 

Ostatnimi czasy przesłuchałem wiele płyt, które zapowiadały się potencjalnymi hitami. Jednak pech chciał, że żadna nie spełniła swoich oczekiwać. Z Goodbye Lullaby  jest podobnie – zapowiadał się przebojowy album (w końcu materiał nagrywała przez długi czas), a wyszło co najwyżej przyzwoicie. Nie czepiałbym się, gdyby to była jakaś chińska debiutantka – ale to znana na całym świecie Avril Lavigne – dziewczyna, która swoimi ostatnimi produkcjami postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. A GL to nie jest jej poziom… Piosenki są przyjemne – ale po miesiącu zaczną nudzić. Także uruchomić na niedzielne spacerki, a potem na półeczkę, bo ładnie wygląda. Może czas na jakąś rewolucję?


Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

Lubię AVRIL. Zapraszam do mnie.

Prześlij komentarz