25 września 2012

Recenzja: Green Day - iUno!

Bilie, Mike, Tre i Jason, czyli Green Day, to amerykańska formacja założona pod koniec lat 80. Zanim panowie stali się międzynarodowymi gwiazdami, koncertowali w niszowych klubach, stopniowo zyskując coraz większe zainteresowanie słuchaczy. Po pewnym czasie podpisali kontrakt z Lookout! Records, wydając z nimi dwie płyty. Niestety, żadna z nich nie odniosła dużego sukcesu. Sytuacja diametralnie się zmieniła po przejściu do Warner Brosa, pod szyldem którego ukazały się ich pozostałe LP’e. Tak dla odmiany, cała szóstka może pochwalić się znakomitymi nagraniami, które sprawiły, że zespół stał się jedną z ikon współczesnego punkrocka. Dzisiaj omówię ich świeżutki materiał, który zadebiutował 24 września.

Album, o jakże wymownym tytule ¡Uno!, to zbiór 12 nagrań stanowiących kontynuację punk rockowych brzmień, którymi grupa karmi nas od początku swojego istnienia. Co prawda, z biegiem czasu często modyfikowano ich formy, jednakże zawsze bazując na podobnych, hitowych schematach. W tym przypadku, zmian w porównaniu do poprzednika jest stosunkowo niewiele i można wręcz powiedzieć, że ¡Uno! zaczyna się tam, gdzie kończy się 21st Century Breakdown. A czy to źle? Pora się przekonać.

Przy pracy nad podkładem członków zespołu standardowo wsparł Rob Cavallo – producent wytwórni Warner Bros., który towarzyszy im od czasów Dookie. Tak, jak ostatnim razem, mamy do czynienia z wielobarwnymi, niekiedy rock’n’rollowymi melodiami, naładowanymi pozytywną energią. Chociaż są dosyć dynamiczne i nie ‘przymulają’, to równocześnie pozbawiono je jakiejkolwiek agresji. W pewnych momentach, ta swoista beztroska zdaje się być wręcz przesłodzona, na swój sposób infantylna. Może nie jest to czymś rażącym, ale nie da się ukryć, że prawdopodobnie przez to utwory nie są tak wciągające jak te z poprzednich płyt. W stosunku do nich, są wykonane z mniejszym rozmachem – kosztem m.in. charakterystycznego klimatu, skupiono się na ich przebojowej, poniekąd radiowej konwencji. Niby rzeczywiście jest chwytliwie i bardzo przyjemnie (trzeba przyznać, że Amstrong wykonał niezłe solówki), lecz poprzez duże podobieństwo poszczególnych melodii, materiał cechuje się znacznie mniejszą ‘żywotnością’ niż jego poprzednicy. Szczególnie, że został całkowicie wykastrowany ze wszelakich ballad, co też negatywnie wpłynęło na różnorodność. Szkoda, bo kto jak kto, ale Green Day doskonale dawał sobie radę na tym polu, tworząc coś, co mimo iż było wolne, to nigdy nie zajeżdżało nudą. Niestety tym razem, chociaż nie jest monotonnie i raczej nikt nie powinien zasnąć podczas odsłuchu, to i tak mam wrażenie, że słuchacze znacznie częściej będą sięgać po ich wcześniejsze longplay’e. Generalnie, jest całkiem sympatycznie.

Strona liryczna prezentuje się równie niezobowiązująco, co podkład. Motywem przewodnim jest młodość, co w czasach pseudo-ckliwych, miłosnych pogaduszek, wypada dosyć ciekawie. Oczywiście, tutaj też o nich posłuchamy, jednak w wymiarze bardziej wspominkowym, aniżeli wyznaniowo-dziękczynno-błagalnym. Poza tym, znajdzie się też coś o imprezach oraz historyjkach dotyczących innych egzystencjonalnych aspektów typowych dla nastolatków. Większość kawałków jest uboga merytorycznie, ale i tak wpada w ucho, co dodatkowo uatrakcyjnia kompozycje. Jak widać, tutaj też nie ma nad czym ubolewać.


Na początku wakacji wypuszczono Oh Love, czyli najwolniejszą z zaprezentowanych produkcji. Miesiąc później ukazało się równie dobre, a może nawet i lepsze Kill The DJ. Z kolei singlowe zestawienie zamyka dynamiczne Let Yourself Go, wydane na początku września. Zapoznanie się z tą trójką daje nam obraz pozostałych numerów, gdyż to właśnie w takim klimacie jest utrzymana ich zdecydowana większość. Jeżeli single nie spełniają czyichś oczekiwań, osoba ta powinna darować sobie zakup wydawnictwa - tak samo w drugą stronę. Materiał jest spójny i stoi na zbliżonym poziomie, w związku z czym nie jestem w stanie dokonać podziału na najlepsze oraz najgorsze utwory. W tym przypadku nie warto się rozdrabniać.

¡Uno! jest pozbawione wad znacząco obniżających wrażenia płynące z odsłuchu. Co najwyżej można się doczepić do niekiedy infantylnego charakteru płyty, który przejawia się przesłodzonymi melodiami, przypominającymi młodzieżowy pop-rock. Jednak na ogół dobrze wyważono ‘nastoletnie’ elementy, sprawiając że emanuje z nich niezobowiązujący klimat, który zachęca do ponownego odtworzenia tutejszej dwunastki. W każdym razie, nie jest to odkrywcze dzieło i na tle dotychczasowej dyskografii Green Day'a wypada po prostu przyzwoicie. Przyzwoicie, znaczy się na 4.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

9 komentarze:

Ja z tym zespołem mam pewien układ: nie oczekuje od nich niczego. Nie mam co do ich płyt żadnych oczekiwań, ale przyznam szczerze, że nie całkiem podoba mi się "Oh Love". Może po wielokrotnym przesłuchaniu przekonam się co do utworu. Pozdrawiam! :))

A będziesz recenzował też Dos i Tre?

Ja juz slucham od kilku dni i wciaz mi sie podoba, kawal dobrej muzyki...

Oh Love bardzo mi się podobało, chociaż chyba przejadłam się już tym kawałkiem. Ogólnie przepadam za Green Day, płyta jest w miarę ok ;)

słyszałam Oh Love i bardzo ale to bardzo mi się spodobało :)

No najlepszy album Green Day'a to nie jest, choć biorąc pod uwagę kierunek, w jaki poszedł ten zespół, mogło być gorzej :) W sumie daję 3,5/5

Pamiętam tylko "Kill the DJ" i fakt, że album był całkiem ok. Mieli już gorsze krążki.

Prześlij komentarz