19 lutego 2013

Recenzja: Foals - Holy Fire

- Jest sprawa – powiedział znajomy. - Kojarzysz Foalsów, co nie? To ten oksfordzki band z Yannisem Philippakisem na czele.
- Nie da się ich nie znać, w końcu 2008 bez Antidotes nie byłby taki sam.
- No. Niedawno szarpnęli się na nowy LP i nie wiem czy wiesz, ale opiszesz go na tym swoim blogu. Mówię ci, czysta magia i kwintesencja wszystkiego co najlepsze.
- Mogłeś wcześniej powiedzieć, właśnie ułożyłem sobie grafik.
- Jakoś się dogadamy. Moje wyborowe argumenty już się chłodzą.
- Ok, tekst będzie po weekendzie.

Nie licząc 6 EP’ek, Holy Fire jest trzecią produkcją wydaną przez 5-osobową formację Foals. W wersji podstawowej wrzucono na nią 11 tracków zahaczających o indie, elektronikę i math rocka, czyli zestaw towarzyszący grupie od początku kariery. Dotychczas taka kombinacja wypadała nadzwyczaj atrakcyjnie i wydawałoby się, że tym razem będzie podobnie, jako że zarówno zachodnie media, jak i moi znajomi wyrażali się o wydawnictwie w samych superlatywach. Sorry, ale ja tu widzę spadek formy.

Krążek zaczyna się bardzo spokojnie (Prelude) – zauważalny jest minimalizm wynikający z założeń math rocka, który dzięki tajemniczemu i po części surowemu zabarwieniu zachęca do odsłuchu kolejnych kompozycji. Z czasem akcja się rozwija i do ubogich melodii dołączają riffy (Inhaler) i inne typowo rockowe brzmienia, wzbogacone drobnymi motywami elektroniki. Tajemniczość schodzi na drugi plan, a na jej miejsce wskakuje ciepło i subtelna chwytliwość. Tak więc jest przyjemnie, w dodatku żaden element nie drażni swoim wysokim natężeniem. Wręcz odwrotnie, momentami można odnieść wrażenie, że jest zbyt delikatnie i poniekąd pusto. Właśnie dlatego połowę płyty stanowią tracki bez wyrazu. Niby są znośne i nie zmuszają do przedwczesnego skipowania, ale niczym specjalnie nie uwodzą. Jak widać, szału nie ma. Za dużo patosu i zbędnych muzycznych niedopowiedzeń.

Yannis wałkuje różne aspekty związane na ogól z miłością. Znajdzie się tu coś o przywiązaniu do kobiety, która nadaje sens życiu mężczyzny; poświęceniu, oddaniu i niepewności w związku. To tak w ogromnym skrócie. Ilościowo liryka prezentuje się skromnie, mimo to do warstwy merytorycznej nie mam najmniejszych pretensji. Dzięki rzeczowości oraz barwnemu językowi pełnemu niegłupich metafor, wzbudza zainteresowanie – a to jest najważniejsze. Słychać, że gość zna się na rzeczy.


Jedną z porządniejszych pozycji jest singiel Inhaler, który mało, że wpada w ucho (wokal + riffy), to ponadto posiada specyficzny, w pewnej mierze chilloutowy klimat. Z podobnych pobudek warto przesłuchać energiczne My Number i wyciszone Everytime. Poza tym, dobrze byłoby zapoznać się z utworem spod numeru 11, Moon, ponieważ swoją nostalgiczną konwencją zdecydowanie miażdży pozostałą dziesiątkę. Gdyby album składał się wyłącznie z nagrań takiej jakości, bez problemu trafiłby do mojej codziennej playlisty. Niestety poziom całości zaniżają bezpłciowe przeciętniaki pokroju Stepson i Late Night, które zamiast potęgowania klimatu Moona (a sądząc po charakterze melodii taki był ich zamiar), mogą co najwyżej sprawować funkcję kołysanki. Ni wpadają w ucho, ni w serce. 

Nie tego się spodziewałem. Liczyłem, że tak samo jak w przypadku poprzednich odsłon, będę miał do czynienia z w pełni dopracowanym, wysublimowanym wydawnictwem, które od początku do końca skupi na sobie moja uwagę. Tymczasem Holy Fire robi to tylko połowicznie. Najbardziej boli mnie fakt, że Foalsom nie udało się zbudować wystarczająco wyrazistego klimatu, będącego w stanie przenieść słuchacza w swój własny świat. Chwytliwość to kwestia drugorzędna i nikt nad jej niedoborem płakał nie będzie, jako że w muzyce Brytyjczyków zawsze królowały bardziej wyrafinowane dźwięki. Źle nie jest, ale tym razem zespół ewidentnie przekombinował. Ode mnie leci +3.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

6 komentarze:

siemnka. trafiłam tutaj przez przypadek, ale naprawdę spotkało mnie miłe zaskoczenie. Twoje spojrzenie na muzykę jest rewelacyjne. recenzje genialne i ta również. mam nadzieje, że zrecenzujesz Imagine Dragons "Night Visions" lub Fun "Some Nights'

Hmm... czas najwyższy posłuchać :>

Swietna recenzja! Musze zagladac na twoj blog czesciej :)

powiedz mi szczerze: naprawdę słuchasz takiej muzyki czy tylko powielasz opis z innej strony? pytam bo albo jesteś koneserem z najwyższej półki albo odtwórcą recenzji innych blogowiczów.

Tak, słucham, ale koneserem bym się nie nazwał.

kiedy usłyszałam Inhaler i My Number byłam pewna, że płyta będzie świetna, jednak trochę się rozczarowałam. Wolę poprzednie krążki.

dodaję do obserwowanych

Prześlij komentarz