13 lutego 2013

Recenzja: Bullet For My Valentine - Temper Temper

Lubię pozytywne zbiegi okoliczności. A tak się składa, że jeden z nich nastąpił w przypadku mojej kariery z Bullet For My Valentine. Co prawda zespół znam już od dłuższego czasu, jednak dopiero w styczniu zaopatrzyłem się w całą jego (długogrającą) dyskografię, czyli albumy 'The Poison', 'Scream, Aim, Fire' i 'Fever'. Niedługo po tym dowiedziałem się o nowym wydawnictwie, zapowiedzianym na połowę lutego – to, że opisanie go będzie moim priorytetem było więc oczywiste. W końcu jestem na bieżąco i wszystkie wymagane informacje mam już w główce. Krążek w sprzedaży, pora na tekścik.

Temper Temper to zbiór 11 utworów utrzymanych w agresywnym, typowo metalcorowym klimacie, stanowiącym kontynuację poprzednich pozycji. Ich produkcję powierzono, tak jak ostatnio, Donowi Gilmore, znanemu ze współpracy z m.in. Duran Duran, Linkin Park i Hollywood Undead. Gość już nieraz udowodnił, że zna się na rzeczy. Ciekawe, co zmajstrował tym razem.

Szczerze mówiąc, album zyskał moją sympatię już po pierwszym odsłuchu. Po pierwsze dlatego, że od początku do końca wpada w ucho, o co w przypadku tego rodzaju płyt bywa bardzo ciężko. Tutaj osiągnięto to za sprawą szybkiego tempa obecnego przez całe 45 minut; obeszło się bez ballad i innych zlewających się ze sobą przymulaczy, które zamiast wyciskania łez jedynie irytowałyby swoim patosem. Dodając do tego spore zróżnicowanie, otrzymujemy nagrania mogące uzależnić od siebie fanów zespołu. Nic dziwnego, bo w przeciwieństwie do wielu pokrewnych artystów, nie ma tu chaotycznych motywów będących w stanie utrudnić odbiór całości. Słychać, że podkład został skrupulatnie przemyślany, przez co udało mu się zachować przebojowy charakter bez użycia plastikowych wspomagaczy - podarowano sobie syntezatory i inne popowe barwniki. Tylko i wyłącznie rock/metal. Pomimo tych wszystkich zalet, do perfekcji jeszcze dużo brakuje. Umówmy się, miłośnicy świeżych brzmień, ceniący sobie muzyczną nieprzewidywalność, nie będą zadowoleni, ponieważ Temper Temper nie wie, co to innowacje. Jest hitowo i ciekawie, ale to nic nowego. Niby nie jest to specjalnie rażące, lecz i tak ucierpi na tym tzw. replay value. Jednak jeśli jesteś fanem, olej to – tobie to nie będzie przeszkadzać.

Co do liryki, to na tym polu szału nie ma. Standardowo znajdziemy tu kwestie zahaczające o miłość, które zrealizowano poprzez omówienie toksycznego związku, zdradzieckiej natury kobiety oraz bezgranicznego uczucia. Nie zabrakło też motywu wolności, czyli tekstów o podążaniu przez życie z podniesioną głową, nieustannym pokonywaniu przeciwności losu i innych coelho-podobnych banałów. Źle nie jest i panowie nie mają się za co wstydzić, lecz, z drugiej strony, ile można słuchać w kółko o tym samym. Przynajmniej wpada w ucho.



Pierwszym singlem promującym dzieło został tytułowy Temper Temper. Jest to równocześnie mój faworyt, który swoim chwytliwym charakterem, szybkim tempem i, po części, agresją przebija pozostałe numery. Jego następcą wybrano bardzo podobne, choć wywołujące mniejsze zainteresowanie Riot. Różnica jakości zarówno pomiędzy tymi, jak i resztą nagrań jest minimalna, w związku z czym decyzję o nabyciu wydawnictwa można podjąć już po przesłuchaniu singli. Spójność rządzi.

Kupiłbym – krócej nie da się podsumować Temper Temper. Co prawda w porównaniu do wcześniejszych produkcji wydaje się znacznie mniej zjawiskowy (deficyt brzmieniowych nowości), jednak wciąż wypada na tyle atrakcyjnie, żeby zwrócić na siebie uwagę miłośników gatunku. Zresztą nie tylko ich. Przecież jest dynamiczny, melodyjny, w miarę zróżnicowany i nieoklepany. A takie coś na +4 jak najbardziej zasługuje.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

9 komentarze:

Się tyle naczekałam na TT, a w dniu premiery w moim łódzkim empiku nie było ;___;
Może się walić i palić, ale moim zdaniem nic nie przebije ich debiutanckiej płyty, choć ta najnowsza ciekawie się zapowiada i sądząc po Twojej opinii tak jest :)
Ubolewałam trochę nad tym, że po operacji Matt'owi głos się nieco zmienił, ale tylko na początku zwracałam na to uwagę, teraz się przyzwyczaiłam. Może im, jako zespołowi, na lepsze to wyszło.

Płytka świetna :) Jestem pod pozytywnym wrażeniem. Co do tych ballad, o których wspominałeś to ja bym się nie czepiał, bo "Bulleci" potrafią stworzyć balladę dodając pazura jak np. w utworze "Say Goodnight". Jednak masz rację. Płytka nie różni się od poprzednich, czyli jest świetna jak pozostałe. :)

Nie podeszły mi jakoś te dwa single... Chyba nie zespół dla mnie, chociaż miałam ochotę poznać bliżej tę kapelę i fajnie, że napisałeś recenzję. Może posłucham więcej ich piosenek.
Na razie jestem totalnie oczarowana muzyką Ellie Goulding. ^^

Niestety, od dziś zespół ten będzie bohaterem newsowego sucharka:

-Jaki jest ulubiony zespół Oscara Pistoriusa?
-Bullet For My Valentine...

http://www.tvn24.pl/sport,4/pistorius-smiertelnie-postrzelil-swoja-dziewczyne-w-piatek-stanie-przed-sadem,306244.html

Album jakoś średnio mi się spodobał. Było lepiej.
Mam jedno pytanie: czy będziesz recenzował Exile Hurts (premiera chyba 11 marca)?

Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to pewnie tak.

szczerze mówiąc bardzo przyjemnie mi się słucha. Poprzednie albumy jakoś do mnie nie przemawiały.

Mi nowy album naprawdę się spodobał. Kawałki są dynamiczne, tak jak to określiłeś bez przymulaczy, dzięki czemu bardzo miło się jej słucha ;)

Jestem fanem Bulletów i dla mnie ta płyta jest troche lepiej niż średnia, spodziewałem się czegoś brutalniejszego i szybszego ale i tak są świetni:)

Prześlij komentarz