Podczas swojej 5-letniej kariery wydał 2 niezłe krążki, które mimo iż nie wniosły do gatunku zbyt wielu nowości okazały się bardzo przyjemne i chwytliwe - dlatego odniosły sukces (szczególnie ten pierwszy: Undiscovered z 2006 roku). Teraz, po 3 latach posuchy brytyjski wokalista i kompozytor James Morrison powraca z nowym wydawnictwem. Przebija poprzednie? Nie sądzę, w końcu to ten sam poziom.
Owe najnowsze dzieło wydane przez Island Records nazywa się The Awakening i wersji podstawowej zawiera 13 miłych dla ucha, lecz mało zjawiskowych numerów utrzymanych w klimatach popo-rocko-folku z elementami soulu. Nie powiem, są całkiem dobre ale nie wybijają się niczym szczególnym – poza przyjemnie wciągającą atmosferą, która jest największym atutem płyty.
Większość kawałków została wyprodukowana przez Bernarda Butler'a, który ma na swoim koncie współpracę z m.in. Sophie Ellis-Bextor oraz Duffy, dla których skomponował dosyć przyzwoite produkcje. A dla Morrisona? Generalnie nie jest aż tak słabo tylko trochę za mało kreatywnie - nic tu nowego, większość zaprezentowanych motywów już gdzieś słyszeliśmy, poza tym niektóre tracki mogą przynudzać, bo tych przykuwających uwagę jest stosunkowo niewiele. Ale z drugiej strony całość jest dosyć relaksująca, delikatna oraz wciągająca – jeżeli puści się album to już nie chce się go wyłączyć: o ile hurtowo wszystko wypada nieźle to pojedynczo już lekko traci swoją moc.
Pewnie wielkim zaskoczeniem nie będzie jak powiem, że główną tematyką tekstów jest miłość przyjmująca różne formy: nawoływanie do uczucia, wspominanie przeszłości oraz odejścia, przebaczanie, etc. Niby banał, ale chwyta za serce – i do głównie dlatego James Morrison wybija się ponad wielu artystów tworzących w podobnych klimatach: same dźwięki są ‘takie se’, ale z liryką to całkowicie inna rozmowa.
Teraz krótko: pierwszym singlem promującym ten krążek został Slave To The Music, który mimo iż furory w radio nie zrobi to z pewnością zawita na dłuższy czas w odtwarzaczach wielu słuchaczy. Trochę gorzej wypada drugi i, jak na razie, ostatni singiel I Won't Let You Go, który już mniej cieszy, ale i tak potrafi ‘wkręcić’.
Jak wcześniej napisałem, mało który numer jakoś specjalnie przykuwa uwagę – a to przede wszystkim dlatego, że wszystkie są do siebie bardzo podobne, co można traktować jako wadę (bo nudzi i nie zaskakuje) oraz jako zaletę (podtrzymuje klimat). Osobiście bardziej jestem skłonny opcji pierwszej, bo jakby wprowadzono te parę innowacji to charakter całości raczej nie uległby większym zmianom a przynajmniej było ciekawiej. Natomiast teraz to nie zawsze wiem, kiedy jedna piosenka się kończy a kiedy zaczyna druga – ale za to nie da się wybrać najlepszego bądź najgorszego utworu, wszystkie reprezentują ten sam poziom i każdy warto przesłuchać, jak widać wszystko ma swoje plusy i minusy.
Mimo paru nie do końca pochlebnych słów, płytę mogę polecić fanom poprzednich dokonań wokalisty, bo materiał zbytnio się nie różni od tego wcześniejszego. Ale radiowy target może się tym troszkę zanudzić, bo to nie jest przebojowe ani jakoś specjalnie chwytliwe, tą płytę trzeba poczuć. Natomiast dla osób, które myślą, że ją polubią mam jedną radę - najlepiej przesłuchać całe wydawnictwo ciągiem, wszystkie tracki po kolei, bo pojedynczo tracą swoją charyzmę. Taka drobna uwaga.
The Awakening raczej nie przejdzie to historii: klimat podobny do tego na płycie posiada wiele produkcji, więc nie ma się zbytnio czym podniecać. Jednak sama jakość produkcji jest nienajgorsza i nawet potrafi do siebie przekonać, więc nie ma też powodów do płaczu. Nie jestem do końca pewien na jaką ocenę zasługuje ten krążek: początkowo chciałem mu dać 3 ale teraz wiem, że byłoby to za bardzo krzywdzące – najsprawiedliwsza będzie czwórka, bo to wbrew pozorom produkcja z potencjałem.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
0 komentarze:
Prześlij komentarz