Słyszeliście kiedyś o wokalistce Lights? No właśnie, ja też nie. Zasadniczo nie jest specjalnie znana i już nawet nie chodzi mi wyłącznie o Polskę (chyba, że jedynie w nielicznych kręgach) tylko o ogół - jej kariera zaczęła się i, jak na razie, ogranicza jedynie do Kanady (i częściowo USA), czyli kraju z którego pochodzi. Co prawda ma dopiero 24 lata i wszystko jeszcze przed nią ale z rodzajem muzyki, który wykonuje trudno się wybić. Szczególnie, jak ma się tak mało do zaprezentowania.
Siberia, tak się zwie jej drugi solowy album wydany przez Lights Music i podobnie jak poprzednim razem jest to bardzo specyficzny 'brudny' pop elektroniczny, który dodatkowo wzbogacany jest dupstepowymi inspiracjami. Do przesłuchania dostajemy 14 numerów utrzymanych w takim właśnie klimacie. I jak? Szczerze – jak dla mnie za dużo udziwnień.
Valerie Poxleitner to dziewczyna wszechstronnie uzdolniona - poza tym, że śpiewa i pisze teksty to jeszcze sprawdza się jako producentka. I to właśnie ona odpowiada za wszystkie kawałki. Oczywiście nie zrobiła ich całkowicie sama, często wspierał ją producent Tawgsa Saltera oraz grupa Holy Fuck. Nie powiem żeby na tym polu był jakiś ogromny szał - podkład jest trochę denerwujący: a to dlatego, że te wszystkie syntezatory, mixery i inne elektronicze zabawki są trochę za bardzo skomplikowane, za dużo ich - wokalistka starała się zrobić produkcje na siłę ambitne i oryginalne. No, coś jej to nie wyszło, w dodatku strasznie tu nudno - nie zaszkodziłaby odrobina przebojowości. Ponadto pomimu paru w miarę słuchalnych perełek, nie ma tu kompletnie nic ciekawego. Chyba, że ktoś lubi zamęczać swoje uszy...
O wiele lepiej panna Poxleitner spisała się jako tekściara - niby większość liryki traktuje o miłości ale nie poszła na łatwiznę i postanowiła stworzyć coś znacznie ambitniejszego od 'uuu uuu I love you' używając przy tym bardzo literackiego języka. Można tu spotkać liczne metafory, porównania i inne tego typu środki. Sama treść nie powala - lecz mimo tego tekst jest najlepszą stroną tej płyty.
Bardzo trudne zadanie jakim jest promocja tego wydawnictwa powierzono numerom Everybody Break A Glass i Toes czyli jednym z lepszych produkcji. Jednak nie oznacza to, że są jakieś wybitnie dobre - osoby, które przesłuchały owe single zapewne pomyślą, że reszta brzmi podobnie i warto nabyć całość. Nic bardziej mylnego...
...bo poza 2 lub 3 innymi kawałkami panuje tu chaos naprzemiennie z nudą. Do tych przyzwoitych zaliczyć mogę Siberia, Banner i Flux and Flow – super przebojowe to może nie jest, ale przynajmniej da się przesłuchać. Bo są też numery, które wręcz zachęcają mnie do samobójstwa np. Day One, którego sensu jakoś pojąć się mogę…
Ok, może jest to jakiś nowy nurt, który czymś tam się wyróżnia – ale tego (z wyjątkami) nie da się słuchać - bo irytuje i męczy. Wniosek z tego taki, że fanom zarówno radiowego targetu i wszystkim innym, którzy nie są spragnieni brudnych pogmatwanych popowych brzmień szczerze odradzam ten krążek – nie wyobrażam sobie jak bardzo trzeba lubić taki pop/dubstepo_cośtam by móc wysłuchać tego do końca i to z przyjemnością. Jak dla mnie tylko tekst jest w miarę słuchalny. Ale po co mi sam tekst...
Zgadzasz się? Podaj dalej:
3 komentarze:
Jak zwykle błyskotliwie ;)Słuchając "bitu" w Everybody Break A Glass(tego bito-podobnego brzmienia) mam wrażenie, że to buczące głośniki. :P ale Tous da się słuchać. :)
Cukierkowo-popieprzone brzmienia :). Aczkolwiek jeden kawałek jako tako mi zasmakował - "Heavy Rope". Udziwnień zbyt wiele nie ma (właściwie w ogóle nie ma), a i melodycznie może być! Wrzuciłbym tam tylko jakąś cichą gitarkę akustyczną od czasu do czasu ;].
Fakt, druga płyta przeeksperymentowana, ale polecam pierwszą. Słodko, prosto i bardzo fajnie! BTW Widzial ktos kiedys ladniejsza wokalistke ;)?
Prześlij komentarz