Grupę Passion Pit tworzy piątka Amerykanów z bostońskiego college’u, którzy pod przewodnictwem Michaela Angelakosa, nagrywają muzykę od ponad 5 lat. A zaczęło się dosyć niewinnie – początkowo, Angelakos, ot tak sobie skomponował w prezencie dla swojej dziewczyny EP’kę w całości stworzoną na laptopie. Następnie, po jednym ze swoich mini występów, podszedł do niego Adam Lavinsky, z pomysłem założenia zespołu. Majkel zgodził się, pozbierał kumpli i tak powstał ich pierwszy album nazwany ‘Manners’. Od czasu jego wydania minęły już 3 lata, więc panowie postanowili przypomnieć o sobie i nagrali coś nowego. I właśnie ‘to coś nowego’ będzie gwiazdą poniższej recenzji.
Dzieło wypuszczone przy współpracy z wytwórnią Columbia Records, zwie
się Gossamer i w standardowej edycji
zawiera 12 przyjemnych, wręcz typowo wakacyjnych tracków, łączących
elektroniczne syntezatory z delikatnymi brzmieniami indie popu. Chociaż nie są
one idealne, to można miło spędzić z nimi czas - na 47 minutach jednorazowego
odsłuchu, kariera z tą płytą raczej się nie skończy.
Za warstwę muzyczną odpowiada, jak zwykle, Michael Angelakos, wspierany przez Chrisa Zane’a, z którym band miał okazję współpracować przy ‘Manners’. Alternatywne rockowe granie, do którego genialnie wkomponowano synthpopowe elementy, nie jest wyjątkowo nowatorskim pomysłem, jednak potrafi wzbudzić spore zainteresowanie słuchacza, jest przebojowe i jednocześnie nie można go nazwać nudnym ani, tym bardziej, ogranym. Również samo tempo nie należy do przymulających – jest w miarę żywo i chwytliwie, poza tym obeszło się bez jakiejkolwiek agresji, chaosu ani innych wypadków przy pracy. Panowie łączą wiele znanych patentów, dyskretnie wzorując się na artystach tworzących podobną muzykę, dodając do nich garść własnej inwencji twórczej. Takim właśnie sposobem otrzymujemy podkład, który chociaż teoretycznie jest mało zjawiskowy, to nie tylko wpada w ucho, ale jest jeszcze niewiarygodnie klimatyczny.
A tekst? Na tym polu szału nie ma, ale można to
usprawiedliwić wakacyjną konwencją dzieła. Jest mowa przede wszystkim o miłości,
czyli m.in. o wyznaniach, małżeństwie i chęci zakończenia związku. Ponadto,
posłuchamy sobie nieco o imprezkach i wolności - z grubsza to byłoby tyle jeżeli
chodzi o treść. Nie warto się w nią zgłębiać, nie ma po co. Forma też została całkowicie dopasowana do radiowych realiów – liczą się głównie
chwytliwe refreny, zwrotki to tylko dodatek. Jak widać, lirycznego szału nie
ma, ale powiedzmy, że nie jest to wada jakkolwiek psująca wrażenia z odsłuchu. W
takich produkcjach tekst nie odgrywa ważnej roli - jest tylko po to, by piosenki nie stały się instrumentalami.
Pierwszym utworem promującym album został Take A Walk, będący jedną z ciekawszych
propozycji, idealnie nadającą się na radiowego hiciorka – i to właśnie on leci
na moją rowerową playlistę. Podobnie jak jego następca, czyli I’ll Be Alright. Dopiero Constant Conversations nieco zwalnia
tempo. Ale i tak trzyma poziom.
Z pozostałych tracków, na mój odtwarzacz wędrują także
Carried Away, Cry Like A Ghost, Love Is Greed i It's Not My Fault, I'm Happy. Stosunkowo
dużo jak z jednego wydawnictwa, ale jako że reszta wcale nie jest gorsza (może tylko mniej hitowa), pewnie z czasem zrobię wymianę faworytów. Tak czy owak, jeżeli podobają Ci się
single, ten krążek jest dla Ciebie.
Zarówno podczas morskiego opalania się, wieczornej jazdy na
rowerze, jak i spędzania beztroskiego czasu w ogródku z kuflem zimnego piwa w
dłoni, płyta powinna spotęgować przyjemny, letni nastrój i dodatkowo odprężyć - wszystko to dzięki
dopracowanemu podkładowi, z którego emanuje umiarkowana, muzyczna słodycz oraz niewymagającej (choć momentami lekko trywialnej) liryce. W każdym razie, nie jest to do
końca oryginalne dzieło, poza tym, po okresie wakacyjnym zapewne nie będzie działać tak błogo. Dlatego zamiast piątki, o której dotychczas myślałem, leci
czwóra.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
4 komentarze:
W wakacje słucham "lżejszej" muzyki i na pewno sięgnę po ten album :)
Oni są świetnym przykładem, że wszystko da się zrobić.
Jak na razie znacznie wyżej stawiam "Manners", którą to płytę wprost kocham. Czasami po prostu trudno dosięgnąć do wysoko postawionej sobie poprzeczki. Na razie ulubione piosenki: "Hideaway" i "It's Not My Fault, I'm Happy". No ale ostatnia płyta Hot Chip też nie "weszła" mi od razu. Mam nadzieję, że po latach ten zespół będzie pamiętany przede wszystkim za muzykę, a nie ze względu na problemy Angelakosa z psychiką, o których ostatnio dużo mówi się w światku (najważniejsze, że on sam nie unika tematu).
nie znam ich, ale po kilku przesłuchaniach pierwszego singla to mi się podoba.:)
Prześlij komentarz