Delilah, czyli tak
naprawdę Paloma Stoecker, to 21-letnia angielska wokalistka i songwriterka,
która na rynku muzycznym istnieje stosunkowo niedługo, bo zaledwie od roku. Mimo
że przez ten czas wydała jedynie 4 single, jeden drobny mixtape i zaliczyła gościnny
występ, zainteresowanie jej osobą/twórczością stało się ogromne. Nie ma się co
dziwić, w końcu muzyką zajmuje się od najmłodszych lat, początkowo śpiewając oraz
komponując na fortepianie, a następnie studiując prawa rządzące tym przemysłem.
Jak widać, poza charyzmą i talentem, posiada również obszerną wiedzę, dzięki
której z pewnością nie zginie w branży.
Na płytę tej artystki czekałem od niemalże roku, gdy światło
dzienne ujrzał jej debiutancki singiel, prezentujący ogromne zdolności wokalne
i idealnie komponujący się z nimi repertuar, stojący na bardzo atrakcyjnym
poziomie. Numerów podobnej klasy oczekiwałem więc po całym przedsięwzięciu,
nazwanym From the Roots Up. I, o
dziwo, nie zawiodłem się - w wersji deluxe otrzymałem 15 utworów, których klimat
można nazwać mieszaniną soulu, rnb i śladowych ilości trip hopu. Teoretycznie
nie brzmi to zbyt odkrywczo, wiem - za to po wciśnięciu ‘play’ zaczyna się to, czego się spodziewałem. Czyli rozkosz dla uszu. Nareszcie celujący krążek?
Pierwszym atutem podkładu, rzucającym się w uszy już przy
pierwszym odsłuchu, jest jego subtelny charakter, który w odpowiednich
warunkach wprowadza w specyficzny nastrój, zasysając do swojego nieco
melancholijnego świata. Osiągnięto to poprzez trafne połączenie klawiszy,
drobnych elektronicznych elementów oraz głębokiego i jednocześnie aksamitnego
głosu wokalistki, który z marszu sprawia, że żadna nowa produkcja Palomy nie
ujdzie mojej uwadze. Poza tym, Brytyjka postarała się, by jej debiut brzmiał w pełni
profesjonalnie również pod kątem technicznym – solidnych, nieoklepanych
dźwięków możemy posłuchać dzięki współpracy z producentami tj. Syience, Balistiq,
LV, Mikey J, czy Plan B. Te melodie mają jakieś wady? Rażących nie.
Jednak trzeba liczyć się z tym, że to nie jest dzieło ‘uniwersalne’, łatwe w
odbiorze – nie każdy będzie w stanie poczuć jego piękno, a chcąc to zrobić,
trzeba będzie wgryźć się w nie na dłużej niż 57 minut. A warto spróbować, oj
warto.
Delilah nasyciła swój debiut niezbyt oryginalną
tematyką miłości, czyli tekstami o mężczyźnie i do mężczyzny. I niestety nie ma
od tego zbyt wielu odskoczni. Dobrze, że przynajmniej forma trzyma poziom: występują tu liczne metafory i inne ciekawe środki poetyckie, ponadto, wbrew pozorom, treść nie opiera się o same banały i czasami można trafić na przemyślenia
godne zapamiętania. Jednak całokształt nie jest rozczulający ani specjalnie
ujmujący. Co najwyżej ponadprzeciętny.
Teraz przejdziemy do nagrań, które narobiły mi chętki na
resztę wydawnictwa, czyli do singli. Najbliższy mojemu sercu jest pierwszy z
nich - Go, w którym możemy usłyszeć
kilka linijek z przeboju Chaki Khan – Ain’t Nobody. Następnie wydano mniej
zjawiskowy, lecz równie ciekawy Love You So, potem Breathe, a ostatnimi
czasy też Inside My Love. Nie będę się o nich rozpisywał, wystarczy kliknąć w powyższe hiperłącza i samemu przesłuchać.
Po dokładnej analizie poszczególnych kawałków, nie jestem w
stanie wybrać z pozasingli niczego, co górowałoby nad resztą – każdy posiada w
sobie coś godnego uwagi. Poza tym i tak dużo lepiej niż pojedynczo wypadają razem, odtwarzane kolejno po sobie. Dla kogo przeznaczona jest ta płyta?
Polecam ją w szczególności osobom, którym spodobał się materiał Emeli Sandé,
Lany Del Rey, czy też Fiony Apple – nawet jeżeli FTRU nie zawsze jest podobny
do propozycji w/w. postaci pod kątem muzycznym, to nadrabia to wywołując podobne emocje,
prezentując zbliżony klimat.
From the Roots Up można
zaliczyć do albumów z wyższej półki – utalentowana artystka i doborowa warstwa
muzyczna nadają temu dziełu wyrazisty, przyjemny charakter, który towarzyszy nam
od pierwszego do ostatniego tracka. Niestety, do wysokojakościowego obrazu
całości nie pasuje tekst, który chociaż nieźle komponuje się z melancholijnym
charakterem płyty, nie jest niczym nowym – już nieraz słuchaliśmy o miłości przedstawionej
w identyczny sposób. Jak widać, nie jest to idealne arcydzieło pozbawione wad - ale i tak zostanie
czymś więcej niż tylko ładnie wyglądającym eksponatem zdobiącym moją muzyczną biblioteczkę. Dlatego dzisiaj leci zasłużona piątka.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
5 komentarze:
Tak zupełnie btw polecam Ci album JMSN - "Priscilla". Słucham głownie rapu jednak to cd ostatnio leci u mnie na ripicie nonstop! Czekam na nowe recenzje ;)
Sentymentalna liryka rzeczywiście może drażnić (przynajmniej faceta), ale album o dziwo chociaż jednorodny stylistycznie, nie nudzi. Poza tym mogę tylko przekleić swoje wrażenia ze swego profilu (https://www.facebook.com/PopGoesTheBlog, y'all) Wielkim atutem tej pani jest wokalna nieprzewidywalność. Ze względu na podkłady ciśnie się na usta określenie "żeński Jamie Woon", ale np. w piosence poniżej brzmi mocno jak Florence. Parę razy zdążyła mi się też przypomnieć...Natasha Bedingfield. Ciekawe, czy Emeli Sande chciała, żeby tak brzmiała jej płyta.
Ulubione piosenki na razie: Shades of Grey, Only You, ale pewnie będzie więcej.
PS. W wolnej chwili zajrzyj proszę do skrzynki odbiorczej na FB (jeśli jest taka przegródka - wiadomości od nieznajomych :)
Właśnie tą panią odkryłam,jestem zachwycona, rzeczywiście momentami Florence:)
Czy ktoś może wie, czy wersja Deluxe albumu jest dostepna na CD?
Artystka oraz jej debutancki album oczywiście powala mnie z nóg. Niebanalne dźwięki, wspaniały głos, muzyka zdecydowanie nie mainstreamowa, ale taką lubie :D
Na nośniku fizycznym raczej nie znajdziesz.
Prześlij komentarz