31 października 2012

Recenzja: Leona Lewis - Glassheart

Leona Lewis to 27-letnia angielska wokalistka, która umiejętności estradowe rozwijała od najmłodszych lat w wielu prestiżowych szkołach. Chcąc zaistnieć w przemyśle muzycznym, nagrała kilka demo albumów, niestety zainteresowanie nimi okazało się zerowe. Jej kariera nabrała tempa dopiero po udziale w 3 edycji brytyjskiego X-Factora, w którym zmiażdżyła konkurencję zdobywając pierwsze miejsce. Zaowocowało to ukazaniem się debiutu: ‘Spirit’, który w stosunkowo krótkim czasie zdominował największe listy sprzedaży. Następnie szarpnięto się na ‘Echo’, lecz nawet w połowie nie osiągnęło sukcesu poprzednika. Z kolei dzisiaj przyjrzę się trzeciemu podejściu, które po roku od pierwotnej daty premiery, w końcu trafiło na sklepowe półki. Warto było czekać?

Wypuszczone nakładem Syco Music i RCA Records, Glassheart prezentuje klimaty współczesnego popu, który często spotkamy w połączeniu z dancem, soulem lub obiema opcjami jednocześnie. Wersja podstawowa zawiera 13 tracków utrzymanych w takiej właśnie konwencji. Teoretycznie powinny być przebojowe, pełne radiowego potencjału oraz oczywiście ambitnie wykonane, tymczasem w praktyce mają się niezbyt ciekawie - tak to zwykle bywa w przypadku płyt z niepewną datą premiery.

Za brzmienie dzieła odpowiedzialna jest sama śmietanka branży, która ma na koncie wiele udanych kolaboracji. Mam na myśli postacie tj. DJ Frank E, Rodney Jerkins, Josh Abraham, Naughty Boy i Fraser T Smith. Zadbały one o to, aby album bogaty był w modne elementy będące w stanie zaskarbić sobie sympatię radiosłuchaczy. Takim więc sposobem otrzymaliśmy serię nieco oklepanych, syntetycznych melodyjek połączonych z dźwiękami powszechnie rozchwytanych klawiszy, niekiedy też instrumentów strunowych. Poszczególne utwory są względem siebie dosyć zróżnicowanie, w związku z czym nie ponarzekam sobie na jako taką monotonię. Ale na nudę wynikającą z braku świeżości to i owszem: wszystkie zaprezentowane motywy znane są ze wcześniejszych produkcji, w dodatku zostały splecione w sposób nie wpływający pozytywnie na atrakcyjność materiału. Przy pierwszym podejściu podkład wydaje się w miarę interesujący – niestety już po trzecim to wrażenie mija. Nie ma powodów do rozpaczy, bo raczej nie wywoła stanów lękowych ani potężnych migren. Jest po prostu przeciętny (momentami wręcz trywialny), zdecydowanie bez większych szaleństw.

Na arenie tekstowej jest troszkę gorzej. Niby ta część też klasyfikuje się jako średniak, jednak nie da się ukryć, że z wyraźnie niższej półki. Mamy naturalnie do czynienia z tematyką miłości i to w najogólniejszym wydaniu. Dodając do tego typowo radiową konwencję, efekt końcowy stanowią ubogie w jakąkolwiek wartość merytoryczną wersy, w których duży nacisk położono na refreny, kompletnie olewając przy tym zwrotki. Jakieś tam są, ale mało tego, że krótkie to jeszcze bezsensowne. Żeby tylko ‘coś śpiewało’.


Trouble i Fireflies – tak zwą się wydane dotychczas numery. Do ich grona powinien dołączyć także Collide, lecz ze względu na zamieszanie związane z prawami autorskimi, zrezygnowano z umieszczenia go na krążku (na deluxie znajduje się w remixie Afrojacka). Chociaż nie są specjalnie ambitne, to w pełni dopasowano je do radiowego targetu sprawiając, że zarówno one jak i większość pozostałych nagrań może spokojnie sprawdzić się w komercyjnych rozgłośniach. Jednak nie dłużej niż miesiąc, bo po tym okresie, za sprawą nadmiaru znanych elementów, zaczną stawać się asłuchalne. Do pozycji, które wzbudziły we mnie największe zainteresowanie zaliczam I to You oraz nieco udziwnione Glassheart (btw., przy refrenie towarzyszy mi dziwne deja vu, takie jak w przypadku P!nk - ciekawe gdzie mogłem to już słyszeć?). Na tle całości nie wyróżniają się niczym konkretnym, może minimalnie bardziej wpadają w ucho.

Jeżeli nie jest się fanem twórczości Leony bądź też nie nabywa się płyt w celu dwóch, góra trzech odtworzeń, zakup Glassheart okaże się idiotyczną inwestycją. Jest to przewidywalne dzieło i, co za tym idzie, łatwo się do niego przyzwyczaić. Odpowiada za to brak autorskich pomysłów oraz zbyt perfidne zrzynanie z obecnych trendów. Co więcej, na niekorzyść przemawia także warstwa liryczna, nad którą również nie spędzono dostatecznej ilości czasu, tworząc puste banały przeznaczone dla upośledzonych gimnazjalistek. Jedynie wokal i ładna buźka artystki bronią tej płyty - reszta zasługuje na co najwyżej tróję. I taka właśnie jest ocena końcowa.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

5 komentarze:

Może recenzja Taylor Swift - Red? :)

Collide jest plagiatem Fade into Darkness Aviciego

Wszystko wskazuje na to, że BYŁ, bo jakoś się dogadali (Leona walnęła dopisek: 'feat. Avicii' i sypnęła sporą sumką) i sprawa ucichła.

Kolejny twór dużych, pustych wytwórni płytowych. Zapewne niewiele miała do powiedzenia w procesie trwania tej płyty i dała jej tylko twarz i nazwisko. Jak dla mnie to nie jest sztuka, a ona nie jest artystką. To tylko produkt. W dodatku z tego co piszesz - wtórny.

Prześlij komentarz