9 grudnia 2012

Recenzja: Ke$ha - Warrior

Niewyżyta, pozytywnie roztrzepana blondyna – tak podsumowałem Keshę w głosowaniu do Hop Bęca w czasach, gdy wygrywanie płyt w radiu sprawiało mi frajdę. Jej debiut, Animal, nie zawierał wyjątkowo odkrywczej muzyki, jednak natężenie elektroniki było w nim na tyle znośne, że spokojnie można go było nazwać materiałem hitowym. Niestety jednosezonowym. Następnie nadeszła pora na Ep’kę Cannibal. Po pierwszej kolejce podziękowałem – okazała się zupełnie asłuchalna. Liczyłem, że w produkcję drugiego LPa wokalistka włoży więcej serca i otrzymam przyjemny fast food, który przynajmniej przez moment będzie zaspokajał moje najbardziej prymitywne muzyczne żądze. Sorry, but not this time.

Z 16 numerów znajdujących się w wersji deluxe Warrior’a, tylko nieliczne nadają się na dłużej niż jeden raz. Tak jak poprzednio, jest to electropop z gatunku ‘radio friendly’, w którym duży nacisk położono na elementy klubowe. Czyli to, co jest na czasie i co większość artystów niszczy poprzez natarczywe wałkowanie. Ke$ha nie stanowi wyjątku. Całość wydana nakładem Kemosabe & RCA Records.

Znowu przerost formy nad treścią. Wytwórnia 25-letniej wokalistki zamiast zainwestować w coś, co faktycznie mogłoby wzbudzić zainteresowanie i posiadać hitowy potencjał, poszła na łatwiznę i pokusiła się o to, co już było i wciąż jest oklepywane. Nie ma tutaj kompletnie żadnej nowości, perełki będącej w stanie powtórzyć sukces Tik Toka. Całość jest do bólu schematyczna i przewidywalna – stanowi połączenie produkcji Nicki Minaj, Flo Ridy i w niewielkim stopniu Davida Guetty. Perfidne kopiuj wklej, oczywiście w wydaniu jeszcze bardziej odojonym. Poza tym, kolejnym elementem, który jest wręcz za dobrze znany, są wszelkiej maści syntezatory, których użyto w ilościach hurtowych. Aż uszy krwawią. Jest to przebojowe? Zdecydowanie nie. Poza dwoma, góra trzema trackami nie ma tu niczego chwytliwego, wszystkie zastosowane motywy zostały ograne już dawno temu, przez co nie tyle nudzą, co głównie drażnią. Za to na plus mogę zaliczyć beztroski klimat, który chociaż czasami zajeżdża tandetą (no przynajmniej głos mogli pozostawić w naturalnym stanie), to nieźle komponuje się z image’em zakręconej, wesołej blondynki. Na tym kończą się dobre strony wydawnictwa.  

Tekst jest pusty, po części bezsensowny i do bólu banalny. Buntowniczy, zadziorny, ale nie agresywny. I beztroski, podobnie jak brzmienia. Jest w nim mowa o związkach przedstawionych na tysiąc sposobów, pragnieniu wolności, imprez itd. Przyzwoicie, bo w muzyce tego typu im liryka jest prostsza, tym lepiej dla odbiorcy. Jej jedynym celem jest wspomaganie melodyjności podkładu. W tej roli wypada całkiem nieźle, tak więc nie mam prawa mieć żadnych zastrzeżeń.


Jednym z najlepszych tracków jest singlowe Die Young. Niby Good Feeling 2.0., ale ciężko znaleźć coś lepszego. Druga promowana propozycja, C’Mon, nie powala. Wyróżniającymi utworami mogą być co najwyżej Dirty Love (feat. Iggy Pop), czyli elektronika zmieszana z dźwiękami imitującymi rock oraz Love Into The Light, przywodzące na myśl zeszłopłytowe Animal. Z kolei do worka z totalnymi nieporozumieniami wrzucam prostackie Only Wanna Dance With You, schematyczne Crazy Kids i uszojebne Wherever You Are. Reszta stoi gdzieś pomiędzy.

Spoglądam na okładkę – widzę plastik i tandetę. Zabieram się za odsłuch – słyszę plastik i tandetę. Nie lubię jak robi się ze mnie idiotę większego niż jestem, a wiele wskazuje na to, że management Ke$hy właśnie to próbuje uczynić z potencjalnymi nabywcami Warriora. Zamiast zatrudnić ekipę, która cechowałaby się jakąkolwiek kreatywnością, postanowiono pójść po linii najmniejszego oporu i skopiować + subtelnie przerobić wszystko, co w ciągu dwóch ostatnich lat podbiło radiowe notowania. Nawet nie spróbowano szarpnąć się na autorski projekt. To zdecydowanie nie jest produkt, którym warto zaprzątać sobie głowę i dlatego stawiam 2. Wysoko, bo, z drugiej strony, wytrzymałem aż do czwartej kolejki. A to zawsze jakiś sukces.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

10 komentarze:

http://www.youtube.com/watch?v=kRnKmmMoXBo - starczy za cały komentarz.

Najlepsza płyta dance-pop 2012r. Prawie każda(oprócz tych 3 co wymieniłeś) piosenka to potencjalny hit. Oczywiście, porównując do twórczości np:Hey! Ke$ha jest banalna ale w swoim gatunku nie jest źle. A na pewno lepiej niż np:u Pitbulla

Zgadzam się z Tobą, "Die Young" to jedna z lepszych piosenek na tym albumie.;D

"Spoglądam na okładkę – widzę plastik i tandetę. Zabieram się za odsłuch – słyszę plastik i tandetę" dobre, ale jakże prawdziwe :D
Dzisiaj z rana przesłuchałem album i jestem zawiedziony nową płytą Ke$hy, bo naprawdę liczyłem na coś więcej. Dziwi mnie to, że całość wyszła z pod ręki Dr. Luka.

P.S. Co to ma być za okładka? Okropna :)

Eeee... Die Young jest własnie najgorsze i najbardziej oklepane ze wszystkiego, z jednej strony piszesz, że nie lubisz oklepanych a wyróżniasz Die Young. Perełką jest zdecydowanie Dirty Love, lekko zadziorne, poprockowe. No i Iggy.

No bo nie lubię, a wyróżniam, ponieważ na tle pozostałych wypada ok. Jaka płyta, takie perełki.

Polubiłem "Die Young" niedługo zabiorę się za całą płytkę. Lecz najpierw przypomnę sobie poprzednie wydawnictwa (ach to Tik Tok :D)

"Aż uszy krwawią." i już wiem czy kupić czy nie ;).

Zgadzam się. Słaba płyta, nie wspominając o "pięknej" okładce. A może tak recenzja "Right Place Right Time" Olliego Mursa? :)

Niestety jestem rozczarowany tym albumem. Kretynska okladka, na moim komputerze zostaly chyba 4 piosenki z tego wydawnictwa, reszta do nieczego.

Prześlij komentarz