25 grudnia 2012

Recenzja: T.I. - Trouble Man: Heavy Is the Head

Clifford Joseph Harris to uzdolniona osobistość: rapuje, udziela się jako producent, pisze teksty piosenek, okazjonalnie zabiera się za powieści. Jednak od pewnego czasu rzuca się w uszy, że gość nie jest w formie. Fakt ten uwidocznił się na jego trzech ostatnich wydawnictwach, które w porównaniu z poprzednimi wypadły stosunkowo blado. Nie był to drastyczny spadek jakości, ale i tak występował słyszalny przerost formy nad treścią. Z płyty na płytę jego produkcje stawały się coraz mniej ambitne i wyraziste, będąc na zmianę albo nudnymi, albo radiofriendly. Ciekawiło mnie, jak to będzie wyglądać w przypadku jego najnowszego dziecka.

Ilościowo nie jest źle – w standardowej edycji otrzymujemy 16 tracków (wybranych podobno z 80 możliwości) reprezentujących klimaty mainstreamowego rapu. Jakościowo też jest przyzwoicie, jako że w produkcji wsparli gospodarza m.in. T-Minus i No I.D. W przeciwieństwie do totalnie nietrafionego No Mercy, w końcu słychać, że coś się dzieje. Jest postęp.

Po pierwsze, ograniczono ilość komercyjnego rapopopu, czyli kolaboracji ze śpiewającymi gwiazdkami pokroju Rihanny, Keri Hilson, czy Christiny Aguilery. Tutaj występują tylko dwa utwory tego typu: Guns & Roses feat. P!nk oraz Hallelujah. Co prawda wokalnie udzielają się również Cee Lo Green, Akon i R. Kelly, ale nagrania z ich kwestiami znacząco odbiegają od radiowych standardów. Przez większość czasu będziemy mieć styczność z modnymi bitami, które nawet jeśli są znane ze wcześniejszych dokonań Harrisa i nie wydają się wyjątkowo odkrywcze, to wciąż wpadają w ucho, wzbudzając jakieś tam zainteresowanie. Poza tym, zarówno same bity, jak i całokształt podkładu przyjmują wyważony, wręcz wygładzony charakter, pozbawiony jakichkolwiek agresywnych motywów. Także ewentualne bangery (Who Want Some) utrzymano w subtelnej konwencji. W dużej mierze to dobrze, bo dzięki temu odsłuch płyty jest jak najbardziej przyjemny. Jednak z drugiej strony nie wprowadza on w żaden konkretny nastrój. Ani nie jest wyzywający (jedynie w nielicznych numerach można poczuć klimat południa), ani lajtowy. A szkoda, bo z pewnością byłoby ciekawiej.


Sporym atutem wydawnictwa są występy gościnne. I nie chodzi mi o wokalne wstawki, o których wspomniałem wcześniej, tylko o raperów z krwi i kości, wspomagających Clifforda zróżnicowanym flow. Na szczególną uwagę zasługuje André 3000, który w Sorry demonstruje swoje ponadprzeciętne umiejętności, wypadając o wiele lepiej od gospodarza. Poza nim, warto rzucić uchem na featuringi z Meek Millem i Lil Waynem, którzy również porządnie urozmaicają podkład. Jak nie trudno się domyślić, to nie jest ich jedyną funkcją. Znacznie ważniejszą jest dopełnianie myśli zawartych w liryce - a w tym są wręcz rewelacyjni.

Tekst jest zdecydowanie najsolidniejszym elementem dzieła. Wydaje się osobisty i nieco ponury, na domiar tego zawiera dużo błyskotliwych metafor i innych wartościowych środków stylistycznych, co dobrze świadczy o Tipie jako o songwriterze. Opowiada on o swojej przeszłości: dorastaniu w niebezpiecznej dzielnicy, paleniu zielska i sprzedawaniu prochów. Ponadto omawia wpływ więzienia na swoje życie, wyraża tęsknotę za zmarłym przyjacielem oraz szczerą wiarę w Boga, w międzyczasie zahaczając o motyw przemijania. Niekiedy w buńczuczny sposób podkreśla swoje bogactwo oraz luksusowy styl życia, co zwykle przyjmuje postać braggów. Znajduje się tu też diss track (Addresses), lecz nie do końca wiadomo, przeciw komu jest skierowany. Mniej więcej to tyle jeżeli chodzi o treść.


Singlem namber łan wybrano Go Get It - ciekawą hip hopową pozycję, w dodatku wykastrowaną z radiowego zabarwienia. W październiku zdecydowano się wypuścić jego następcę, równie dobre Ball (feat. Lil Wayne). Poza tą dwójką, warto przesłuchać Wildside, Sorry i Who Want Some, czyli coś o zbliżonym brzmieniu, zarówno jakościowo jak i klimatycznie. Nieźle wypadło też Guns & Roses, które w przeciągu najbliższych miesięcy stanie się międzynarodowym hiciorkiem. Z kolei z przyjemnością wywaliłbym stąd słitaśne Cruisin i Can You Learn. Natomiast reszta jest dosyć optymalna. Nie powala ale i nie zanudza.

Jest zwyżka formy. Mało tego, że T.I. w końcu wziął się za produkcje czysto hip hopowe, a nie ich marne imitacje, to dodatkowo ograniczył do minimum udział elementów muzyki popularnej i sprawił, że pomimo tego całość i tak wpada w ucho. Nie jest to aż tak solidny materiał jak te sprzed ery Kinga, ale nie zmienia to faktu, że prezentuje względnie wysoki poziom i jego odsłuch nie jest stratą czasu. Za ponad 70 minut przyzwoitej rozrywki leci więc czwóra.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

Cieszę się że zrecenzowałeś najnowsze dzieło T.I. Uważam iż płyta jest świetna. Moje ulubione tracki to Hello, Guns and Roses oraz Adresses. Mam nadzieję że zrecenzujesz jeszcze kiedyś jakiś hip hopowy krążek.

Prześlij komentarz