27 grudnia 2012

Recenzja: Pitbull - Global Warming

Naprawdę lubię electropop. Lubię też raperów bawiących się w clubbing, przecież nic w tym złego. Jedyną rzeczą, która działa mi na nerwy, wręcz skrajnie, jest żerowanie na głupocie i naiwności radiowego targetu. A tak się składa, że z tego słynie większość postaci zabierających się za te klimaty. Ich królem jest oczywiście Pitbull – artysta, którego kreatywność przyjmuje wartość ujemną. Przynajmniej taki wniosek nasuwa się po odsłuchu Planet Pit, jednego z najbardziej męczących albumów minionego roku. Mimo to, Eskowicze i tak na niego polecieli. Nie miałem więc żadnych wątpliwości co do wyglądu jego następcy. A oto i on.

W skład rozszerzonego Global Warming wchodzi 16 dancepopowych utworów utrzymanych w typowo klubowej konwencji. Jako że jest to produkcja przeznaczona na sprzedaż hurtową, można tu usłyszeć takie gwiazdki jak Chris Brown, Usher, Christina Aguilera, Jennifer Lopez, czy Enrique Iglesias. Dobry wybór, w końcu są to popularne i jednocześnie (jeszcze) nieograne głosy. Mogło być nieźle.

Ale niestety tak nie jest - i to z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że Pitbull nie należy do osób lubiących się męczyć. W swoich kompozycjach wciąż sięga do dźwięków, które królują na parkietach od paru dobrych lat. Teoretycznie to nic nowego, przecież robi tak wielu artystów. Problem w tym, że w przypadku Armanda nie są to drobne inspiracje ubarwiające podkład – to jego główna część. Mało tego, że zastosowano motywy żywcem wzięte z topowych przebojów, to dodatkowo przepleciono je samplami ze starszych klasyków tj. Take On Me, Love Is Strange, Macarena, czy All I Wanna Do. Brakuje tu czegokolwiek, co mogłoby przykuć uwagę świeżością, czy nieprzewidywalnością. Nie nazwałbym tego muzyką wywodzącą się z inwencji twórczej, zero autorskich patentów. To raczej dzieło speców od analizy trendów rynku muzycznego i producenta znającego się na sklejaniu ścieżek, którzy postarali się, żeby nagrania zawierały wszystkie modne i w dodatku maksymalnie oklepane elementy, często w otępiających ilościach - nic nie wywołuje takiego bólu głowy jak nadmiar plastikowej elektroniki. A wszystko po to, żeby zagwarantować sobie najwyższą rotację w stacjach formatu CHR Dance. Plusy podkładu? Czasami bywa wolniej, czasami szybciej – powiedzmy, że jest jakieś tam zróżnicowanie. Szkoda, że w gruncie rzeczy ginie ono pod ciężarem tandetnych brzmień.

Tekst, tak dla odmiany, nie jest okropny. Jest po prostu zwyczajny. Myślą przewodnią są imprezy i kobiety, czyli standardowy zestaw stosowany w clubbingu. Na tym polu obeszło się bez większych zmian. Chociaż wartość merytoryczna jest stosunkowo uboga (może i lepiej), to przynajmniej wokal jest melodyjny. Czego więcej chcieć?


Nie da się ukryć, że album jest dosyć ostro promowany. Pod koniec marca ukazał się Back in Time, wydany jako soundtrack do Men in Black 3. Następnie wypuszczono nudnawe Get It Started (feat. Shakira) oraz oklepane Don’t Stop The Party. Mało? W drodze jest już czwarty singiel - Feel This Moment. Nic ciekawego. Szczerze mówiąc, trudno znaleźć tu numery, który mogłyby wywołać pozytywne emocje. W najlepszym razie (I’m Off That, Drinks For You) nie wkurzają. Z kolei w najgorszym (Tchu Tchu Tcha, Everyody Fucks) zachęcają do zachowań rodem z God Bless America. Tylko najmniej wybredne jednostki będą tym usatysfakcjonowane, nikt z normalnym poczuciem muzycznej estetyki się na to nie skusi. W końcu ile można słuchać w kółko tego samego?

Podobnie jak Planet Pit, Global Warming nie nadaje się do dłuższego odsłuchu. Pomijając fakt, że męczy uszy, nie oferuje odbiorcy kompletnie nic atrakcyjnego, nic, czym da się zainteresować. Same odgrzewane dźwięki i do bólu znane schematy. Szkoda na to pieniędzy, lepiej zainwestować je w coś bardziej zjawiskowego. Tak więc temu panu już dziękujemy.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

8 komentarze:

Takie płyty jak ta mają tylko bawić. Nie ważne czy są modne, trendy czy też zajeżdża od nich tandetą i płytkością. Ich celem jest rozgrzanie parkietów i aby ludzie słuchając takiej muzyki dobrze się bawili. Jeśli krążek spełnia tę rolę - odnosi sukces. "Planet Pit" mi się podobało, dlatego, że właśnie spełnił swoją rolę. Tego albumu jeszcze nie miałem okazji przesłuchać, ale na pewno to nadrobię ;)

Zabawa przy tandetnej muzyce? Nie, dzięki.

Będąc DJ na dyskotekach unikam puszczania tego typu piosenek, ale niestety ludzie tego ode mnie oczekują. Za każdym razem kiedy robię coś w stylu koncertu życzeń, zawsze pojawia się Pitbull. Według mnie nie ma w tym nic ciekawego, ale jednak oni chcą tego słuchać...

Nie wiem czemu, ale nigdy nie przepadałem za Pitbullem... żadne jego wydanie nie przemawia do mnie...

takie gwiazdki jak Chris Brown, Usher, Christina Aguilera... Zaraz? Christina Aguilera? To, że nie ma płyt na pierwszych miejscach list przebojów nie znaczy, że należy ją tak traktować. Wskaż mi wokalistkę, która ma taki głos jak ona.

Wbrew pozorom, to zdanie nie ma negatywnego zabarwienia, szanuję Christinę, jak i pozostałych artystów.

Jestem właśnie w trakcie odsłuchu płyty i muszę przyznać, że miło zaskoczyło mnie "Global Warming" :)

@Anonimowy: Może i Aguilera ma głos, ale to, co tworzy niestety dyskredytuje ją totalnie, na dobrą sprawę niczym się nie wyróżnia poziomem muzyki od J.Lo czy Iglesiasa. Jeżeli już można ją do kogoś przyrównać to może Gaga, głos ma inny ( wcale nie gorszy moim zdaniem) ale jednak ma więcej oleju w głowie i nosa w muzyce, niż Aguilera.

Prześlij komentarz