Dawno, dawno temu był sobie taki band jak Soundgarden. W czasie ponad 13-letniej kariery, wydał on 5 LP’ów i tyle samo EP’ek, które sprawiły, że stał się jednym z najpopularniejszych przedstawicieli grunge'u. Niestety w 1997 roku panowie powiedzieli swoim fanom ‘papa’ i zawiesili działalność, przerzucając się na inne projekty. Najlepiej wyszedł na tym Chris Cornell, który poza rozwojem solowej kariery, zaistniał w paru rockowych formacjach. W 2010 roku, ogłosił on wielkie zmartwychwstanie legendarnego zespołu, którego skład nie uległ większym zmianom. Wielu fanów obawiało się o jakość następstwa ich powrotu. Na szczęście, źle nie jest.
Pod nazwą King Animal
znajdziemy 13 kompozycji wyprodukowanych przy współpracy z Adamem Kasperem,
który po raz kolejny wspiera panów od strony technicznej. Są one
przedstawicielami alternatywnej wersji rocka, a dokładniej mówiąc nurtu grunge,
na którym opiera się cała dyskografia zespołu. Gdybym na podstawie samych
brzmień miał określić datę wydania albumu, założyłbym, że ukazał się zaraz po ostatniej długogrającej propozycji, czyli najpóźniej w 1997 roku. Nie ma się co
dziwić, przecież klimaty, z którymi mamy tu do czynienia bezpośrednio nawiązują
do wcześniejszych dzieł. Dla niewtajemniczonych – w tym przypadku to zaleta.
Szczerze mówiąc, nie jestem zwolennikiem tego typu powrotów,
bo nie mam z nimi wesołych doświadczeń. W związku z tym trochę mnie zdziwiło,
że po odpaleniu płyty moja koncentracja ciągle się na niej utrzymywała i nie
okazywałem cienia irytacji. Stało się tak prawdopodobnie dlatego, że lubię
soczyste, z reguły dynamiczne granie, które pomimo braku ostrzejszych brzmień
i agresywnego nastroju, wpada w ucho i zachęca do dalszej współpracy. Wszystkie
elementy zostały umiejętnie wyważone i nie musimy wysłuchiwać bezsensownego
napieprzania w perkusję ani zanadto wyeksponowanego wokalu. Nawet nieco połamane
riffy nie niszczą tutejszej harmonii – ba, wręcz same przyczyniają się do
zwiększenia spójności materiału. Jednak nie da się ukryć, że to całe wyważenie
i brak agresji sprawiają, że niektóre propozycje bardziej przypominają RMFowe
hiciorki aniżeli grunge z krwi i kości. A to już nie każdemu się spodoba. O ile tego
nie mogę podciągnąć pod wadę, o tyle małą zjawiskowość i lekką nieświeżość już tak.
Co prawda nie obniża to doznań płynących z odsłuchu, ale w niewielkim stopniu pozbawia
produkcji pierwiastka nieprzewidywalności. To tak w ramach czepiania się.
Trudno sprowadzić tematykę utworów do jednego terminu. Jest
coś o uczuciach, parę słów o wolności, przemijaniu i innych aspektach o nieco
nostalgicznym zabarwieniu. Czasami ciężko powiedzieć, o czym konkretnie, bo
niektóre kwestie wydają się pozbawione jakiejkolwiek wartości merytorycznej - słuchasz,
jest fajnie, lecz nie do końca wiadomo, co autor ma na myśli. A nawet jak
wiadomo, to zazwyczaj nie jest to ciekawe. Osobom, które nie
interesują się warstwą liryczną nie będzie to przeszkadzać, ale pozostałych może nieźle zanudzić. Taka sztuka dla sztuki, żeby tylko coś tam śpiewało.
Obecnie zainwestowano w promocję tylko 1 tracka – Been Away Too Long, w którym na uznanie
zasługuje zarówno wokal Cornella (btw., szkoda, że śpiewa głównie w średnich
tonacjach) jak i szybkie tempo, pozytywnie wpływające na przebojowość. Poza nim, godnymi szczególnej uwagi są
jeszcze Blood On The Valley Floor, By Crooked Steps, Eyelids Mouth i Non-State
Actor, zdominowane przez atrakcyjne riffy z górnej półki, które w połączeniu z przyjemnymi melodiami, czynią wymienione produkcje naprawdę wciągającymi. Jeżeli
nie zamierzasz nabyć całego albumu i chcesz wyłapać jedynie najlepsze
momenty, radzę zainteresować się powyższą piątką w pierwszej kolejności.
Jest dobrze, chwilami wręcz bardzo. Chociaż na King Animal Soundgarden Ameryki nie
odkrywają, to dla fanów jest to bez wątpienia pozycja obowiązkowa. W końcu stanowi
bezpośrednią kontynuację materiału sprzed półtorej dekady, w dodatku stojącą na
wysokim poziomie. Podkład w większości przypadł mi do gustu, niemniej zdarzają się momenty, w których przyjmuje radiową, mniej zjawiskową konwencję. Liryka? W
ostateczności ujdzie, ale to tylko dlatego, że nie wywołuje negatywnych odczuć. Wahając się pomiędzy 4 a 5, zostaję przy pierwszej opcji. Za to z zasłużonym
plusem.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
8 komentarze:
A może recenzja Kesha - Warrior? ;)
Czy ja wiem czy Cornell dobrze wyszedł na karierze poza Soundgarden. Audioslave spokojnie da się posłuchać ale jego solówki to już inna sprawa;)
Nie moje klimaty.;)
Może Underthodox Jukebox Bruno Marsa?
Będzie po Keshy.
Dla mnie to naprawdę coś świetnego. Płyta bardzo mi się podoba.
Niestety, nie te lata. Wszystkim tym kapelom brakuje świeżości, to co było dobre w Seatlle 20 lat temu nie koniecznie musi sprawdzać się teraz. Superunknown, Down on the Upside i koniec. A tak wogóle to zapraszam do siebie http://tylkodobre.blogspot.com/2012/12/mojaadrenalina.html
rolu: posłuchaj Songbook Cornella - płyta jest po prostu genialna. Jeden super wokalista + gitara = kilkadziesiąt minut świetnej muzyki! Solowe płyty Cornella może nie powalają ale są solidne (szczególnie Euphoria Morning). Wyjątkiem jest nieudany melanż z Timbalandem czyli Scream. Ta pozycja spodoba się za to osobom słuchającym dance-popu vide "Part of me".
Prześlij komentarz