25 czerwca 2012

Recenzja: Linkin Park - Living Things

W 1996 roku, trójka przyjaciół postanowiła wejść w muzyczny biznes, zakładając kapelę Xero, do której zrekrutowali dodatkowych muzyków. Początkowo żadna wytwórnia nie była zainteresowana wydawaniem ich muzyki, do tego pojawiły się problemy z prawami autorskimi do nazwy zespołu. Sytuacja zaczęła ulegać zmianie, gdy M. Wakefielda zastąpił inny wokalista, Chester. Dopiero wtedy wybrano ostateczną nazwę oraz podpisano kontrakt z Warner Bros.. Od tego czasu, Linkin Park nagrał 4 LP’e, parę kolaboracji oraz EP’ek, z których w sumie pochodzą 24 single. Tymczasem dziś zgłębimy się w ich najnowszy materiał, wydany w Polsce 25 VI.

Mowa naturalnie o Living Things, czyli siódmej pozycji ufundowanej przez Warner Bros. Records. Znajduje się na niej 12 kompozycji, które, jak zwykle, są reprezentantami hybrydy ostrzejszego rocka, elektroniki i sporadycznie rapu, z którą grupa obcuje od początku swojej kariery. Całość została wyprodukowana przez Ricka Rubina (RHCP, Slayer, Adele) oraz członka bandu, Mike’a Shinodę. Efekt? Jest całkiem nieźle, jakkolwiek, w zestawieniu ze wcześniejszymi dokonaniami, wcale nierewelacyjnie.

Jednym z aspektów, do którego mógłbym mieć poważniejsze zastrzeżenia (i przy okazji nie nazwać tego czepianiem się), jest ogromna przewidywalność, zarówno prawie każdej produkcji, jak i albumu jako całości - odsłuchujemy dwa, trzy tracki, szybko nasuwa się podobieństwo do starszych i już mniej więcej wiemy, z czym będziemy obcować przez resztę czasu. Wynika z tego kolejny wniosek: w porównaniu do dotychczasowej dyskografii, zmiany w stylu są jedynie kosmetyczne. Z jednej strony, to dobrze, że LP gra wciąż gra stare (chociaż wiele osób doszukało się w LT większych nowości), sprawdzone patenty, bo przecież za to ich lubimy i to właśnie dzięki nim wciąż ciągnie nas do muzyki zespołu. Aczkolwiek momentami chce się ziewać, bo wałkowanie podobnych motywów zaczyna stawać się nużące, co nie wszystkich zachęci do dalszego słuchania. Jak widać, to, czy płyta się nam spodoba, zależy przede wszystkim od stosunku do wcześniejszych wydawnictw i od tego, jak bardzo pragniemy dostać prawie to samo, tylko że w świeżym opakowaniu. Z technicznych rzeczy, warto wspomnieć, że formacja standardowo narzuciła dosyć szybkie tempo, któremu mimo iż towarzyszą ostrzejsze brzmienia, to nie są one w żadnym stopniu agresywne, wręcz na swój sposób cukierkowe (jak na tego rodzaju muzykę) – w jeszcze większym stopniu niż dotychczas. To tylko drobne spostrzeżenie, nie warto brać tego za wadę.


Chester i Mike śpiewają/rapują o różnych, typowych dla rocka tematach, m.in.: pragnieniu wolności, rozwijaniu i pielęgnacji talentu oraz, jakby inaczej, o miłości. Z tym, że to ostatnie zagadnienie zostało przedstawione w nie najgorszy sposób – jest mowa o uczuciach towarzyszących rozpadającemu się związkowi, leczeniu sercowych ran oraz szczęściu po odejściu od toksycznej kobiety. Nie ma na co narzekać, bo w porównaniu do płyt, którymi zajmowałem się ostatnio, jest dosyć ciekawie.



Jedynym numerem, który zyskał tytuł singla jest Burn It Down. Chociaż nie jest to szczyt możliwości zespołu i mógłby zostać bardziej zróżnicowany, to ma w sobie coś, przez co wpada w ucho i nie chce wyjść. Przynajmniej w moim przypadku.

Do tracków, którymi koniecznie warto się zainteresować zaliczamy: Lost In The Echo, Victimized, Lies Greed Misery i Skin To Bone, czyli produkcje z wyższej półki będące pozycją obowiązkową dla wszystkich, którzy zamierzają zaliczyć chociażby fragment albumu. Natomiast pozostałe wypadają o klasę gorzej, jakościowo plasując się pomiędzy czymś dostatecznym a dobrym - nie stwierdziłem niczego odstraszającego, lecz sądziłem, że będzie znacznie lepiej.

Living Things wbrew pozorom nie jest złym krążkiem. Jego największą bolączką jest przede wszystkim niewielka zjawiskowość i przewidywalność –  jednak osoby, które kręci muzyka LP i nie mogły doczekać się bezpośredniej kontynuacji wcześniejszych płyt, będą z pewnością wniebowzięte. Z kolei ci, którzy oczekiwali czegoś będącego w stanie powalić na kolana, mogą odczuwać niedosyt. Nie wiem, czy album w pełni zasługuje na ocenę 4, lecz 3 to definitywnie za mało, bo, bądź co bądź, wpada w ucho i prezentuje całkiem niezły poziom - dlatego mimo wszystko postawię na tą pierwszą opcję.

Płytę po rozsądnej cenie można nabyć klikając tutaj: Living Things w sklepie merlin.pl

Zgadzasz się? Podaj dalej:

26 komentarze:

Przesłucham na pewno, choć bardziej ze względu na sentyment niż jakieś szczególne zainteresowanie. Co prawda panowie z zespołu z roku na rok coraz bardziej mnie irytują, ale mniejsza, muzycznie zawsze dają radę. Pierwszy singiel jest dość przyjemny dla ucha i zapewne taki będzie cały album.

Na razie słyszałem Burn It Down, ale chyba skuszę się na resztę.;D

Skoro tylko kilka kawałków jest dobrych to nie rozumiem skąd ta wysoka nota. A cały wstęp niepotrzebny...

Bardzo ciekawa recenzja... Ja również sądzę, że LP stać na więcej. Mam nadzieję, że następny album będzie lepiej dopracowany.

Jak na razie przesłuchałem tylko "Burn It Down" i jak na mój gust chłopaki z zespołu podążyli trochę za trendami muzycznymi, a niepotrzebnie. Dźwięki elektro psują według mnie całą piosenkę. Nie jest zła, ale w porównaniu z poprzednimi singlami jest po prostu przeciętna. Wole LP w wydaniu bardziej rockowym.

Anonimowy - bo chociaż płyta posiada masę wad, to nie są one jakoś wyjątkowo straszne. A co do tych kawałków to przeczytaj ze zrozumieniem przedostatni akapit.

Przesłuchałam całą płytę i uważam że jest super! Tak jak reszta, chciałabym żeby nagrali jeszcze płytę w stylu HT ale raczej się tego nie doczekam :D LT jest inna, ale dobra na swój sposób. Najbardziej podoba mi się: Lost in the Echo, I'll be gone, Castle of Glass, Roads Untraveled, Skin to Bone(chyba najbardziej :D) i Powerless.
Burn it Down jakoś podoba mi się najmniej :/

Słuchałem na razie fragmentów piosenek i jak dla mnie LP z płyty na płytę jest coraz gorsze. "A Thousand Suns" daje radę. "Living Things" choć całkiem podobne, to znacznie słabsze. Jedynie "Burn It Down" (w sumie to też szybko mi się znudziło) i "Victimized" jakoś ujdą. W tłoku, ale ujdą. Pozostałe - do bólu przeciętne. A tak miałem chrapkę na ten krążek...

Strasznie zawiódł mnie singiel - nie przekonuje mnie ich unowocześnione brzmienie. Być może sięgnę po resztę.

Co prawda starsze kawałki zespołu bardziej mi się podobają, to i do Burn it down po jakimś czasie się przekonałem. Mimo wszytsko z chęcią albumu posłucham :)

Radzę się więc zdecydować na jakąś opcję.
Bo z jednej strony twierdzisz, że nie są wcale takie tragiczne, mimo że mają wady, wytykasz przeciętność, małą zjawiskowość i przewidywalność (co jest chyba jednym z większych grzechów) a jednocześnie podkreślasz, że album wpada w ucho i w sumie jest na dobrym poziomie. Czy tylko ja widzę niekonsekwencje?

Kolegę również odsyłam do dwóch ostatnich akapitów.

Mam prośbę: zrecenzowałbyś album "The Strange Case of..." zespołu Halestorm? Ma nieco ponad 2 miesiące, więc jeszcze starocią nie jest ;)

Raczej nie dam rady, bo mój płytowy kalendarz jest już nieźle zawalony.

Jakie recenzje planujesz w najbliższym czasie? :) widzę, że nieźle się rozkręciłeś! :)

Nie zdradzę swoich tekstowych planów, bo zapewne i tak ulegną zmianie. W każdym razie, ilość płyt wydawanych przez muzycznych gigantów stała się ostatnimi czasy tak ogromna, że przyszłe tytuły z pewnością nie będą Ci obce.

Masz może jakiś wykaz płyt, które będą wydane w tym roku?

Nie, ponieważ artyści często przesuwają premierę swoich wydawnictw.

W takim razie skąd wiesz, kiedy dana płyta wyjdzie, by móc ją zrecenzować?

Przeglądam sieć i pamiętam, w którym okresie mam się spodziewać konkretnego dzieła.

Mam płytę i uwielbiam każdą piosenkę! Uważam, że chłopcy wykonali świetną robotę, chociaż oczywiście jako fanka LP mam nieobiektywne spojrzenie...na pewno płyta lepsza niż Thousand Suns.

Płyta to mieszanka wszystkich poprzednich albumów... Ja osobiście przepadałam za tym wrzaskiem i rockiem z Hybrid Theory i Meteora, także bardzo podszedł mi klimacik z Minutes to Midnight... Ale Tousand Suns... porażka. Elektro i disco to już za wiele, a oni w Livin Things pomieszali, zmiksowali wszystko, co mieli... I niestety, ich zbyt "przedobrzone" kawałki można tutaj znalezc. Ale i są takie piosenki, które od razu wpadły mi w ucho:
- Lost in the echo
- I'll be gone
- Skin to bone (!)
- Castle of glass
- Powerless
No i Burn it down ujdzie, bardzo neutralna piosenka.
Warto też wspomniec o Victimized, taki miły powrót do przeszłosci, bo Chester się drze i aż miło posłuchac :)

Cholera jasna... Słucham cały czas dzisiaj tego albumu... To MUSI o czymś świadczyc. Chyba zaczyna mi się podobac coraz bardziej ta płyta :D Ma "świeże" brzmienie, dobra propozycja po Tousand Suns. Nie męczy mnie słuchanie, wręcz czuję niedosyt po tych 36 minutach, po melancholijnym, ale cholernie dobrym Powerless...
Ciekawa jestem, czy to tylko taka chwilowa faza, czy rzeczywiście Living Things stanie się kolejną niespodzianką LP (:

Jeśli ktoś to czyta, to mam nadzieję, że swoim zdaniem wpłynę troszkę na wasz odbiór tego albumu, chociaż oczywiście każdy ma prawo ocenic go jak czuje :)

Usłyszeć gitarę na 'Living Things' - bezcenne. Liczę, że te dwie ostatnie płyty były tylko eksperymentem Linkin Park i na następnym krążku pokażą swój pazur z dawnych lat. :D

Gdy pierwszy raz przesłuchałam Tousand Suns byłam rozczarowana...ale po kilku razach się zakochałam w ich nowej muzyce. każdy się zmienia, ja od HT też, oby nowa płyta była taka jak TS.:)

Dla mnie faworytem na LT jest Lost In The Echo

Prześlij komentarz