15 października 2012

Recenzja: Papa Roach - The Connection

Dwójka przyjaciół ze szkoły średniej, pomysł na założenie zespołu, dobranie pozostałych muzyków, lokalne koncerty, kontrakt z wytwórnią. Stałym czytelnikom bloga ten szablon jest doskonale znany, ponieważ wiele opisywanych tutaj bandów (m.in. Green Day, The XX, P.O.D.) rozpoczęło karierę w taki właśnie sposób. Obecnie do ich grona dołączył również Papa Roach. Czteroosobowa formacja działa w branży od ponad 19 lat, wydając przez ten czas sześć hard-rockowych krążków będących owocami współpracy z wieloma wytwórniami, głównie z rodziny Universal Music. Tak się składa, że na początku października wypuszczono ich nową propozycję - pora dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia.

Płyta nosi nazwę The Connection i, tak samo jak starsze odsłony, jest utrzymana w klimacie hard-rocka, do którego wpleciono śladowe ilości rapcore’u – krótko mówiąc, dostajemy 15 tracków (deluxe) przywodzących na myśl wcześniejsze dokonania zespołu. Jednak w przeciwieństwie do nich, w uszy rzuca się znaczny spadek formy. Wniosek? Próby samobójcze podczas pracy nad nowym materiałem nie są dobrym pomysłem. Lepiej zaczekać do jego premiery.

Spory udział w komponowaniu produkcji miała dwójka wokalistów-producentów: James Michael oraz John Feldmann. Pierwszego zapewne znacie z zespołu Sixx:A.M., z kolei druga postać śpiewa dla Goldfinger. Podobnie jak członkowie Papa Roach, są to zawodowi gracze, którzy posiadają ogromne doświadczenie w pracy z dźwiękami. Zakładając, że każda osoba solidnie przyłożyłaby się do projektu, powinno powstać w pełni dopracowane, przemyślane i zróżnicowane dzieło. Tymczasem The Connection wiele do takiego brakuje. Fakt, mamy do czynienia z ostrym i dynamicznym graniem, które dotychczas wzbudzało wielkie zainteresowanie słuchaczy. Jednak w tym przypadku prym wiedzie spora bezsensowność powstałych melodii - w większości są one zanadto chaotyczne, pozbawione jakiejkolwiek chwytliwości. A takie rzeczy się (słusznie) nie sprzedają. Nie jest to pop i wpadające w ucho melodyjki nie są tu najważniejsze, mimo to brak jakiegokolwiek pierwiastka 'hitowości' sprawia, że kompletnie nic się tutaj nie dzieje. Świadczy też o tym śladowe zróżnicowanie pomiędzy poszczególnymi numerami, przez które pod koniec drugiego odsłuchu, album staje się tak monotonny, że aż męczący. To tym bardziej nie zachęca do dalszej współpracy. Na plus mogę zaliczyć co najwyżej to, że album nie przejawia właściwości drażniących, które wynikałyby z nadużycia jakiegoś elementu, czy występowania szeroko rozumianej tandety. Tylko i wyłącznie zanudza. Za to skrajnie.

Natomiast tekst prezentuje dosyć atrakcyjnie. Shaddix śpiewa na ogół o mrocznych zagadnieniach, często zahaczających o motyw śmierci i przemijania. Poruszane są tematy m.in. bólu złamanego serca, odwagi i wytrwałości w dążeniu do celu oraz domniemanej próby odebrania sobie życia. Wiele osób wgłębiających się w lirykę, bez problemu znajdzie parę fraz godnych zapamiętania i cytowania. Przykładem może być ‘If I could find me a drug to forget you, I’d overdose on the day that I met you’. Niby banał, ale ładnie ujęty i przy odrobinie szczęścia zapewne nieźle się sprzeda.



Oprócz próby samobójczej wokalisty, album promuje singiel Still Swingin, który zdecydowanie przebija pozostałą czternastkę. Chociaż pozostawia wiele do życzenia to jako jeden z nielicznych potrafi przyciągnąć uwagę. Poza nim, podobną umiejętność posiada Walking Dead. Reszta jest kompletnym niewypałem, który kupią jedynie najwięksi fani zespołu. Nie warto marnować na niego czasu ani pieniędzy, znacznie bardziej opłaca się zaopatrzyć w dotychczasową dyskografię.

Sztuka dla sztuki – tak można podsumować tą całą zabawę w The Connection. Wszystko wskazuje na to, że panowie nie mieli najmniejszego pomysłu na płytę, wydając coś, co mimo że pozornie jest utrzymane w ich stylu, to nie nadaje się na więcej niż dwa odtworzenia. Nie dlatego, że irytuje. Po prostu jest do bólu szablonowa i przewidywalna. A takich płyt nie warto odkrywać na nowo. Dopuszczalny z plusem.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

8 komentarze:

Nie wierzę, że jeden z moich ulubionych zespołów nagrał tak słaba płytę, dlatego muszę jak najszybciej sam ją przesłuchać i ocenić. Albo nie przepadasz za rock'iem albo oni naprawdę wydali słaby materiał ;) Co do recenzji, teksty zawsze były dość mocną stroną zespołu.
Pozdrawiam! :))

Dla mnie Infest i Lovehatetragedy to były świetne płyty, ale potem dokonania zespołu podobały mi się coraz mniej. Ale zgadzam się z T.K. jeśli chodzi o teksty - bardzo lubię te z płyt, które wymieniłam, choć Papa Roach nigdy nie należało do moich ulubionych zespołów.

Pamiętam jak w liceum słuchałem Infesta z wielkim zainteresowaniem (genialny Broken Home:) a później było już tylko gorzej. Parę lat później zobaczyłem ich w TV i byłem w głębokim szoku, że całkiem fajna kapela zamieniła się w "takie coś"...

Otóż to... Ja uwielbiam Between Angels and Insects, jeśli chodzi o Infest - świetny zarówno tekst i muzyka. Ale jako całość wolę Lovehatetragedy.

OOO nie. nie zgadzam się. płyta, tak jak zapowiadał wokalista, odwołuje się do dawnego stylu z czasów Infest. natomiast dodatkowe 'elektryczne' elementy przywodzą na myśl ,,nowy punk''. to zupełnie coś nowego, uwielbiam to. wpada w ucho, a ci którzy nie skakali w jego rytm na koncercie, nie wie o czym mówi.

Pieprzysz głupoty.! Album jak dla mnie 9/10.! Genialne są takie nuty jak "where did the angels go" i "silence is the enemy".

Zdecydowanie nie zgadzam się z tym, że na płycie są tylko dwa utwory, które jako tako się prezentują. Samo 'Still Swingin' zostało nominowane przez kilka amerykańskich portali do nagrody rockowego utworu roku. 'Where did the angels go' drugi singiel z 'The Connection' trafiło do Hall of Fame portalu Loudwire.com. I zdecydowanie się nie zgadzam, że utworom brakuje hitowości - 'Before I die' trzeci singiel z albumu po prostu musi trafić do szerszego grona odbiorców, szczególnie po wydaniu klipu, polecam sprawdzić. Co do samej płyty zgodzę się, że może być trudna w odbiorze i wydawać się jednostajna, szablonowa itd. Jednak dwa poprzednie albumy Papa Roach czyli 'Metamorphosis' i 'The Paramour Session' (pomijam Time for Annihilation z racji tego, że z założenia miał to być album koncertowy) nauczyły mnie tego, że trzeba im dać czas. Po dwóch, trzech pierwszych przesłuchaniach odłożyć płytę w kąt, czy też schować głęboko w jakimś folderze na dysku i po tygodniu, może dwóch, może miesiącu do niej wrócić. Polecam takie rozwiązanie.

Bardzo dobra płyta i nie zgadzam się z recenzją.

Prześlij komentarz