27 stycznia 2013

Recenzja: Everything Everything - Arc

W tym miesiącu omówiłem już rapcore, indie/folk rock oraz post-grunge. Teraz przyszedł czas na nurt zwany art rockiem. Jednym z jego przedstawicieli jest grupa Everything Everything, czyli Jonathan, Jeremy, Michael i Alex, którzy to grają ze sobą od prawie 6 lat. Jak na razie, mają na koncie jeden długogrający album, zatytułowany ‘Man Alive’ oraz dwie drobne EP’ki: ‘Schoolin’’ i ‘MY KZ, UR BF’. Dorobek może nie jest wyjątkowo pokaźny, ale dzięki ciekawie zrealizowanym pomysłom, szybko zyskał zasłużoną popularność. Od pewnego czasu, w sklepach można nabyć najnowszą propozycję zespołu. Sprawdźmy, co ma nam do zaoferowania.

Wiecie, czym w ogóle jest ten cały art rock? Pisząc najogólniej, to rodzaj muzyki rockowej, w której głównym zadaniem artystów jest maksymalne szpanowanie kreatywnością – a to dlatego, że w celu sporego zróżnicowania podkładu, duży nacisk kładziony jest na bogactwo dźwięków. Jak to się ma do świeżego materiału EE, przekonamy się poniżej. Tymczasem, tak w ramach formalności, pasowałoby przypomnieć, że zwie się on Arc i w standardowej edycji składa się z 13 tracków powstałych przy współpracy z RCA Records. No i oczywiście z Davidem Costenem (Faultline), czyli producentem wykonawczym.

Ej, to jest rzeczywiście różnorodne – tak zareagowałem po pierwszym odsłuchu. Jako że płyta to przede wszystkim reprezentantka klimatów indie, mamy styczność z wyważonymi brzmieniami, w których nie zastosowano żadnych agresywnych motywów. Sam spokój i harmonia. Pomimo tego, zespół w tak błyskotliwy sposób manipuluje tempem nagrań, że nie ma mowy o jakimkolwiek przynudzaniu. Wzbudzeniu zainteresowania dodatkowo sprzyja przebojowa konwencja (przesłuchaj singli, zrozumiesz, co mam na myśli), zbudowana wyłącznie z rockowych elementów, bez użycia syntezatorów i innych popowych wspomagaczy. Jak widać, jednak da się stworzyć proste, chwytliwe i jednocześnie niebanalne melodie. Zamiast korzystać ze sprawdzonych schematów, postanowiono zainwestować w autorskie patenty, które chociaż nie są niewiarygodnie odkrywcze, to, za sprawą swojej świeżości, mają pozytywny wpływ na tutejsze replay value. Aż chce się do tego wracać. Wady? Nie wyłapałem niczego rażącego. Wiadomo, album nie jest idealny i z pewnością dałoby się wycisnąć z niego jeszcze więcej, ale na tle produkcji podobnych zespołów i tak wypada wyśmienicie.

O dziwo, warstwa liryczna nie jest tak lekka i beztroska jak podkład. Jest tu mowa o szczerości w związku, znaczeniu rodziny w ludzkim życiu, samotności, ucieczce od przewidywalnej codzienności, chwilami również o śmierci. Całość wydaje się dosyć poważna i nawet jeśli nie zmusza do głębszych refleksji, to zawsze w jakimś stopniu zaintryguje słuchacza. Z technicznego punktu widzenia też jest przyzwoicie, ponieważ pokuszono się o melodyjne refreny, które zręcznie wpasowują się w brzmienia, przez co całość wpada w ucho z jeszcze większym natężeniem.



Osoby rozważające kupno wydawnictwa, powinny sprecyzować się już po przesłuchaniu promowanych utworów: Cough Cough i Kemosabe, ponieważ niczym nie odstają one od pozostałych pozycji. Ze względu na zbliżoną jakość (i klimat) zaprezentowanej trzynastki, wręcz ciężko wskazać najlepsze i najsłabsze ogniwo. W związku z tym, jeżeli podobają ci się single, resztę możesz brać w ciemno.

Jestem jak najbardziej na tak. Arc, dzięki swojemu emotywnemu i nietuzinkowemu charakterowi, zapewnia rozrywkę stojącą na wysokim poziomie, która powinna przekonać do siebie większość fanów rockowej alternatywy, w szczególności nurtów indie i art. Chociaż płyta nie jest perfekcyjna i do tytułu klasyka dużo jej brakuje, to jeszcze nieraz powrócę do niej mając pewność, że mnie nie zanudzi. Stawiam więc zasłużoną piątkę. Pierwszą w tym roku.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

4 komentarze:

Bardzo pozytywne brzmienie :) Chyba się skuszę na cały album :)

tego właśnie szukałem ;) POLECAM ;)

Polecam bardzo ciekawy album ;)

Prześlij komentarz