24 stycznia 2013

Recenzja: Trapt - Reborn

Historia powstania Trapt wygląda identycznie jak w przypadku wielu innych formacji. Czworo kumpli ze szkoły średniej: Chris, Simon, David i Peter, postanowiło założyć własną kapelę. Z początku grali jedynie w domowym zaciszu, jednak szybko zaczęli pojawiać się na lokalnych imprezach. Gdy stali się w miarę rozpoznawalni, zdecydowali nagrać (na własną rękę) EP’kę, Glimpse. Po pewnym czasie ich twórczością zainteresowała się wytwórnia Warner Bros. i takim sposobem, w 2002 roku, światło dzienne ujrzał krążek ‘Trapt’. Dzisiaj prześwietlimy sobie już piąte studyjne podejście Amerykanów, za które tym razem podpowiada EMI Records. Let’s go.

Dzieło zwie się Reborn i podstawowo zawiera 11 utworów, które w wersji deluxe wzbogacono o 5 kolejnych, stanowiących wersje akustyczne wybranych pozycji. Jak zwykle jest to dynamiczny rock, ocierający się o post-grunge. Jako że Trapt to porządna kapela, panowie sami (z niewielką pomocą Matta Thorna) zajęli się produkcją podkładu. Przesłuchałem i muszę powiedzieć, że jest całkiem przyjemnie. Niestety szału nie ma.

Płyta jest przewidywalna i to przede wszystkim dlatego. Pomijając fakt, że większość tracków funkcjonuje wyłącznie na schemacie ‘zwrotka-refren-zwrotka-refren’, bez jakichkolwiek urozmaiceń, to warto zauważyć, że prawie wszędzie zastosowano regułę loud-quiet - zwrotka ma być powolna, a refren dużo szybszy. Nie byłoby w tym niczego dziwnego (takie posunięcie to przecież standard, szczególnie w post grunge'u), gdyby nie to, że różnica tempa we wszystkich produkcjach jest niemal jednakowa. Niby detal, ale na dłuższą metę obniża atrakcyjność podkładu. Poza tym, nie da się ukryć, że przez wprowadzenie takich sobie pomysłów i motywów, na których jedzie większość tego rodzaju artystów, odsłuch nie jest specjalnie emotywny. Nie ma tu żadnych znaczących nowości, więc mało co pozostaje w głowie. Nawet wersje akustyczne z deluxa są niewiarygodnie nudne. W każdym razie nie nazwałbym tego kiepskim materiałem - mamy do czynienia z rockowym graniem, które powinno zainteresować fanów wcześniejszych dokonań zespołu. W końcu są riffy, w miarę chwytliwe refreny i dynamika. Dla mnie to jednak trochę za mało.

Tekścik wypada nieco lepiej. W zasadzie też mogę się czepiać, że nijak nie oddziałuje na odbiorcę, ale w tym przypadku nie ma to większego znaczenia. Chris często kieruje do partnerki różne apostrofy, zawierające m.in. wyznania uczucia, czy podkreślenie jej udziału w życiu mężczyzny. Znajdziemy tu również co nieco o wolności, przeznaczeniu, istocie życiowych wyborów i innych aspektach zahaczających o tego typu klimaty. Nie wywołuje negatywnych odczuć, więc może być.


Do interesujących tracków zaliczam Bring It – a tak się składa, że właśnie on jest jednym z dwóch wydanych singli. Tym drugim jest stojące na podobnym poziomie Love Hate Relationship. Ponadto, moją uwagę zwróciło jeszcze Going Under i Livewire (Light Me Up). To w zasadzie tyle, jako że przy ostatnich odsłuchach resztę skipowałem. Oczywiście ze względu na jej monotonię.

Reborn nie jest płytą, którą można odkryć na nowo. Raz słuchasz, mówisz ‘hmm, nawet przyjemne’ i odkładasz na półkę. Bo po co do tego wracać? Przecież, w porównaniu do poprzednich albumów, to nic nowego. Jednak z drugiej strony, samo wykonanie jest dosyć poprawne – obeszło się bez plastiku, tandety i nic nie woła o pomstę do nieba. To po prostu przeciętny materiał, zasługujący na ocenę dostateczną.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

"Raz słuchasz, mówisz ‘hmm, nawet przyjemne’ i odkładasz na półkę" jest dokładnie tak jak napisałeś. Przesłuchałem wszystkie utwory, jakie podałeś w recenzji i jakoś tak zbytnio mnie nie zainteresowały. Ot zwykła, niczym się nie wyróżniająca grupa.

Prześlij komentarz