20 stycznia 2013

Recenzja: Yo La Tengo - Fade

Prawie 30 lat grania, 14 EP’ek, 12 longplejów i 5 kompilacji – tak przedstawia się dorobek amerykańskiej grupy Yo La Tengo, którą obecnie współtworzą Georgia Hubley, Ira Kaplan i James McNew. Początkowo była to jedynie drobna małżeńska formacja, jednak z czasem zwerbowano kolejnych muzyków (ich skład stopniowo ulegał zmianie) i zaczęto pracę nad studyjnym materiałem. Niespełna 4 lata po premierze krążka ‘Popular Songs’, trio powróciło z nowymi kompozycjami, które, zamiast dotychczasowego Rogera Moutenota, wyprodukował John McEntire (Blur, Kaki King, Small Sins). Najwyższa pora wziąć je na warsztat.

Mowa oczywiście o Fade (by Matador Records), czyli 10 indie rockowych nagraniach, ubarwionych drobnymi motywami folku i country. Jako że nie śledziłem ostatnich poczynań zespołu i znam raptem ich cztery wydawnictwa, nie miałem względem albumu żadnych oczekiwań. Dlatego też mogłem podejść do niego w pełni neutralnie. A oto moje wywody.

Jak przystało na rock w wersji indie, mamy do czynienia wyłącznie z naturalnymi brzmieniami, którym udaje się wpaść w ucho bez pomocy zbędnych syntezatorów. Za tą przyjemną chwytliwość odpowiada zwłaszcza ich harmonia oraz spójność – (na ogół) ciepłe dźwięki zostały umiejętnie wyważone, przez co mało tego, że doskonale ze sobą współgrają, to jeszcze pozbawione są jakichkolwiek drażniących motywów. Co prawda kawałki nie posiadają potencjału hitowego (bo nie taka ich rola), lecz w zamian mogą pochwalić się chilloutowym klimatem. Magią wciągającą w swój własny świat bym tego nie nazwał, ale w sytuacjach typu: letni weekendowy wieczorek + zachodzące słońce + leniwa wycieczka rowerowa, bardzo przyjemnie oddziałują na umysł. Już wiem, co będzie na moim Kołonie w nadchodzącym sezonie. Mimo wszystko podkład nie jest idealny. Subtelna, wręcz flegmatyczna konwencja nie sprzyja emotywności nagrań, w związku z czym część z nich jest zwyczajnie nudna. A to już nie każdemu się spodoba.

Ciężko nie zauważyć, że w większości utworów wokal Iry jest nieco wycofany. Dodając do tego stosunkowo krótkie kwestie, prosty język i beztroskie podejście do tematu, nasuwa się wniosek, że tekst potraktowano z przymrużeniem oka. W bardzo ogólny sposób poruszane są zagadnienia miłosnopodobne (tj. zaufanie do partnerki, wyznanie uczucia itp.), które przepleciono z pragnieniem wolności i cieszenia się chwilą. To w zasadzie wszystko, nie ma tu czego interpretować.




Chociaż tracki stoją na, plus minus, zbliżonym poziomie, pozytywnie wyróżniają się Ohm, Cornelia and Jane i Before We Run. Nie zmienia to jednak faktu, że najefektywniej słucha się kompletnego materiału, bo dopiero wtedy można całkowicie poczuć wspomniany wcześniej klimat. Odsłuch pojedynczych kompozycji nie jest już tak ciekawy. Na szczęście nic nie odstaje od reszty. Przynajmniej nic takiego nie rzuciło mi się w uszy.

Trzynasty krążek Yo La Tengo to kawał porządnego indie rocka, który mimo że nie wprowadza do gatunku zbyt wielu nowości, to na ogół wzbudza zainteresowanie słuchacza i w dodatku odpręża. Gdyby nie mało sugestywny charakter i, co za tym idzie, sporadyczne przynudzanie, płyta bez problemu zajęłaby stałe miejsce w moim odtwarzaczu. Natomiast w obecnym przypadku, ograniczę się co najwyżej do letniego sezonu. Pod warunkiem, że nie znajdę lepszej propozycji. Czwórka.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

0 komentarze:

Prześlij komentarz