Prawie 30 lat grania,
14 EP’ek, 12 longplejów i 5 kompilacji – tak przedstawia się dorobek
amerykańskiej grupy Yo La Tengo, którą obecnie współtworzą Georgia Hubley, Ira
Kaplan i James McNew. Początkowo była to jedynie drobna małżeńska formacja,
jednak z czasem zwerbowano kolejnych muzyków (ich skład stopniowo ulegał zmianie) i zaczęto pracę nad studyjnym materiałem. Niespełna 4 lata po premierze krążka ‘Popular Songs’, trio powróciło z nowymi kompozycjami, które,
zamiast dotychczasowego Rogera Moutenota, wyprodukował John McEntire (Blur,
Kaki King, Small Sins). Najwyższa pora wziąć je na warsztat.
Mowa oczywiście o Fade (by Matador Records),
czyli 10 indie rockowych nagraniach, ubarwionych drobnymi motywami folku i country. Jako że nie śledziłem ostatnich poczynań zespołu i znam raptem ich cztery wydawnictwa, nie miałem względem albumu żadnych oczekiwań. Dlatego też mogłem
podejść do niego w pełni neutralnie. A oto moje wywody.
Jak przystało na rock w wersji indie, mamy do czynienia wyłącznie
z naturalnymi brzmieniami, którym udaje się wpaść w ucho bez pomocy zbędnych
syntezatorów. Za tą przyjemną chwytliwość odpowiada zwłaszcza ich harmonia oraz
spójność – (na ogół) ciepłe dźwięki zostały umiejętnie
wyważone, przez co mało tego, że doskonale ze sobą współgrają, to jeszcze
pozbawione są jakichkolwiek drażniących motywów. Co prawda kawałki nie
posiadają potencjału hitowego (bo nie taka ich rola), lecz w zamian mogą
pochwalić się chilloutowym klimatem. Magią wciągającą w swój własny świat bym
tego nie nazwał, ale w sytuacjach typu: letni weekendowy wieczorek + zachodzące
słońce + leniwa wycieczka rowerowa, bardzo przyjemnie oddziałują na umysł. Już wiem, co
będzie na moim Kołonie w nadchodzącym sezonie. Mimo wszystko podkład nie jest
idealny. Subtelna, wręcz flegmatyczna konwencja nie sprzyja emotywności nagrań, w związku z czym część z nich jest zwyczajnie nudna. A to już nie każdemu się
spodoba.
Ciężko nie zauważyć, że w większości utworów wokal Iry jest
nieco wycofany. Dodając do tego stosunkowo krótkie kwestie, prosty język i
beztroskie podejście do tematu, nasuwa się wniosek, że tekst potraktowano z
przymrużeniem oka. W bardzo ogólny sposób poruszane są zagadnienia miłosnopodobne (tj. zaufanie do partnerki, wyznanie uczucia itp.), które
przepleciono z pragnieniem wolności i cieszenia się chwilą. To w zasadzie
wszystko, nie ma tu czego interpretować.
Chociaż tracki stoją na, plus minus, zbliżonym poziomie, pozytywnie wyróżniają się Ohm, Cornelia and Jane i Before We Run. Nie zmienia to jednak faktu, że najefektywniej słucha się kompletnego materiału, bo dopiero wtedy można całkowicie poczuć wspomniany wcześniej klimat. Odsłuch pojedynczych kompozycji nie jest już tak ciekawy. Na szczęście nic nie odstaje od reszty. Przynajmniej nic takiego nie rzuciło mi się w uszy.
Trzynasty krążek Yo
La Tengo to kawał porządnego indie rocka, który mimo że nie wprowadza do
gatunku zbyt wielu nowości, to na ogół wzbudza zainteresowanie słuchacza i
w dodatku odpręża. Gdyby nie mało sugestywny charakter i, co za
tym idzie, sporadyczne przynudzanie, płyta bez problemu zajęłaby stałe miejsce w
moim odtwarzaczu. Natomiast w obecnym przypadku, ograniczę się co najwyżej do letniego sezonu. Pod warunkiem, że nie znajdę lepszej propozycji. Czwórka.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
0 komentarze:
Prześlij komentarz