30 stycznia 2013

Recenzja: Delphic - Collections

Pozostajemy w Wielkiej Brytanii. Tym razem za sprawą zespołu Delphic, który działa w branży dopiero od 4 lat. Przez ten czas panowie zbytnio nie poszaleli, jako że ich dyskografia zawiera tylko jedną pozycję – debiut Acolyte z 2010 roku. Na szczęście wystarczyło to, żeby narobić wokół siebie szumu, zarówno na rodzimych Wyspach (zajęli wysoką lokatę na prestiżowej liście BBC Sound of 2010), jak choćby i w Polsce. Tak więc osób wyczekujących ich nowego albumu troszkę się nazbierało, szczególnie wśród fanów brzmień elektronicznych oraz indie rocka. Czas zbadać, czy będą one mieć powody do zadowolenia.

Collections to czwarta opisywana płyta z rzędu (patrz: styczeń), odznaczająca się dużym udziałem muzyki rockowej. Jednak w tym przypadku urozmaicono ją sporymi elementami elektroniki. Stąd też można powiedzieć, że wszystkie 10 tracków utrzymano w konwencji tzw. indietroniki, będącej owocem współpracy członków zespołu z Benem Allenem i Timem Goldsworthy’m. No dobra, przejdźmy do konkretów.

Nie da się ukryć, że mamy do czynienia z dziełem przyjemnym, wpadającym w ucho. Warto docenić subtelne syntezatory, które znakomicie komponując się z klimatami indie, wpływają na zwiększenie atrakcyjności nagrań. Skoro nie zaliczają się one do formatu pseudoklubowego, całość ma niewiele wspólnego z muzyką dance. Poza tym, pomimo zróżnicowanego tempa, na ogół jest spokojnie – obeszło się bez darcia ryja i wciskania elektroniki gdzie tylko popadnie, co tym bardziej przekreśla karierę w stacjach CHR Dance. W zamian zainwestowano w delikatny rockowy pakiecik, czyli gitary, perkusje, instrumenty smyczkowe i klawiszowe. Chociaż nie nazwałbym tego chilloutem, to i tak jest to muzyka, która poprzez swoją nienachalną chwytliwość, wynikającą z odpowiedniego wyważenia dźwięków, uspokaja i koi zmysły. Taki charakter niestety niesie ze sobą kilka wad. Przede wszystkim sprawia, że materiał nie jest wystarczająco wyrazisty, by dostarczyć słuchaczowi skrajnych emocji. Przyjemne, chwyta za ucho i odpręża, ale wywołuje jedynie umiarkowane zainteresowanie.

A o czym sobie posłuchamy? Głównie o wolności, miłości, pięknie otaczającego nas świata, pragnieniu przygody i innych zagadnieniach przedstawiających ‘jasne’ strony życia. Jest optymistycznie, lekko i na poziomie, zresztą podobnie jak w przypadku brzmień. Dodatkowo, biorąc pod uwagę wokal Jamesa oraz użycie niezłego języka, nie mogę mieć do tekstu żadnych zastrzeżeń.


Jak na razie wypuszczono jeden singiel, Baiya. Porządny numer, jeden z lepszych – dobry wybór. Chociaż poziom płyty jest w miarę równy, na wyróżnienie zasługują jeszcze: przebojowe The Sun Also Rises, Don't Let The Dreamers Take You Away, w którego wpleciono łagodny motyw d&b, dynamiczne Of The Young i typowo elektroniczne Atlas. Resztą tracków również warto się zainteresować, jednak na te radzę rzucić uchem w pierwszej kolejności.

Collections to solidne dzieło, z którego powinni być zadowoleni zwłaszcza miłośnicy pomysłowego indie rocka i łagodnej elektroniki, bo właśnie w takich klimatach obracają się tutejsze produkcje. Czy często będę do nich powracał? Raczej tak, ale na pewno nie do całości, ponieważ nie wszystko wciąga z takim natężeniem, z jakim powinno. Jako że to jedyna słyszalna wada, na którą w dodatku nie każdy zwróci uwagę, przyznaję mocną czwórę. 


Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

No chłopie, muszę ci podziękować za pokazanie mi tego zespołu :)
Płyta strasznie mi się podoba. Zdecydowanie moje klimaty. Takie trochę indie rockowe Muse :)

Prześlij komentarz