6 stycznia 2013

Recenzja: Little Mix - DNA

Jak zapewne wiecie, dziewczyny z Little Mix wskoczyły do branży jedną z najłatwiejszych dróg – wygrywając talent show. Początkowo jurorzy brytyjskiego X-Fucktora Factora nie byli nimi zainteresowani, dziękując za solowe występy. Wystartowały więc jako grupa. I takim sposobem zmiażdżyły ósmą edycję. O ile girlsbandy same w sobie są bardzo sympatyczne i w pewnym sensie beztroskie, o tyle gwiazdki pochodzące z idolopodobnych programów to zazwyczaj wadliwe produkty. Przynajmniej na początku kariery. W związku z tym, do LM podszedłem z odpowiednim dystansem, bez większych emocji. Po przesłuchaniu zauważyłem, że to i lepiej.

16 kawałków wrzuconych na poszerzoną edycję DNA to nic innego jak tylko przedstawiciele w pełni radiowego popu, wzbogaconego o drobne inspiracje funkiem, muzyką dance i po części R&B. Modne? Modne. Ale czy warte czasu i pieniędzy? O tym przekonamy się poniżej.

W porównaniu do takiego USA, Wielka Brytania wypuszcza zdecydowanie mniej śmieciowej muzyki. Nawet niewybredny pop, skierowany tylko i wyłącznie na zysk, rzadko kiedy bywa asłuchalny. W tym przypadku również jest dosyć przyzwoicie. Za największą wadę podkładu można uznać fakt, że zaprezentowane tracki bardzo szybko zaczynają przynudzać. Jest to winą przede wszystkim producentów (TMS, Steve Mac itd.), którzy nie wytężyli mózgu na tyle, aby opatentować jakąś znaczącą nowość, przez co trzeba było skorzystać ze znanych (ale nietandetnych) brzmień, nie wywołujących większego zainteresowania. Nic dziwnego, w końcu trudno fascynować się dźwiękami, do których jesteśmy od dawna przyzwyczajeni. Poza tym, wręcz nie da się nie zauważyć inspiracji słynnymi koleżankami z branży pop-r&b (Beyoncé, Jordin Sparks, etc.), co też negatywnie przełożyło się na oryginalność. Najgorsze są wolne numery – mało tego, że nie wpadają w ucho, to dodatkowo odstraszają patetycznym charakterem. Dynamiczne mają o tyle lepiej, że nawet jeśli są nieco wtórne, to przynajmniej nie pozwalają zasnąć. Nie jest tragicznie ani plastikowo, po prostu przeciętnie. 

Panie poruszają typowo młodzieńczą tematykę, ujętą w stosunkowo lekkostrawny sposób. Podarowano sobie głębokie wywody i zapadające w pamięć sentencje, a zamiast tego postawiono na proste, chwytliwe wersy o pozytywnym wydźwięku, których przekaz jest co najwyżej symboliczny. Jest mowa m.in. o zranionym sercu, oddaniu dla partnera, wpływie muzyki na życie, samoakceptacji i innych łatwo przyswajalnych zagadnieniach. Banalne? Bardzo, ale sprawdza się w takich klimatach.


Na dzień dzisiejszy wydano jedynie Wings i tytułowe DNA. Nie nazwałbym ich super przebojami, o których będzie się pamiętać za kilka lat - jednak, jak na jednosezonówki, nie męczą uszu i wręcz mogą się podobać. Zaraz za Pretend It's OK i Case Closed są jednymi z ciekawszych produkcji. Za to najchętniej wywaliłbym stąd Turn Your Face, czyli coś, co w założeniu zapewne miało być wzruszające. No ale okazało się monotonne, podobnie jak Madhouse i Going Nowhere, które też kompletnie niczym nie porywają.

DNA to kolejna płyta z cyklu: ‘jeden odsłuch i papa’. Nagrania pozbawiono autorskich patentów – jakiegokolwiek pierwiastka nadającego cech indywidualnych, czegoś, po czym można byłoby wnioskować, że dziewczyny staną się w przyszłości na tyle wyraziste, żeby móc się wybić. Co za tym idzie, obecne piosenki mógłby zaśpiewać praktycznie każdy wokalista. Jedyne, co je ratuje to fakt, że nie śmierdzą tandetą i są w miarę bezbolesne dla ucha. Mam nadzieję, że ich drugie wydawnictwo okaże się przystępniejsze. Na razie jest tylko zwyczajnie, taka muzyka z mikrofalówki.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

8 komentarze:

Nie moje muzyczne klimaty.

Można je porównać do One Direction, przyszły same na casting a wyszły wszystkie razem.. Po dwóch singlach promocyjnych "Wings" oraz "DNA" stwierdzam, że to nie dla mnie..

Podziwiam Cię, że dałeś radę przesłuchać cały album. Ja po "Wings" mam już dosyć. Strasznie wkurzający i jakiś taki nijaki ten utwór.

mnie sam kawałek "Wings" straszliwie irytuje , całego albumu nie przesłucham !

Będzie coś o najnowszym wydawnictwie Hollywod Undead? :)

Nie będę się katował i słuchał całego albumu. Wystarczy Wings. Tak debilnego podziału partii wokalnych jeszcze nie słyszałem. Jeśli do tego dodać mały kontrast i warstwę instrumentalną opartą tylko i wyłącznie na sekcji rytmicznej wychodzi coś, co strasznie wkurza. Takie piosenki pasują idealnie do filmów typu 'High School Musical', a nie do odtwarzaczy...

Ja też należę do tych, których wkurza samo "Wings", że na resztę nie mam ochoty. Singiel ma zachęcić do dalszego sprawdzania, a tu lipa - fatalna piosenka, fatalne wokale... Na dodatek te cztery laseczki ani ładne, ani zgrabne... :P Jednym słowem jakim cudem (i po kija) je wypromowali?

Prześlij komentarz