11 czerwca 2011

Recenzja: Papa vs Pretty - United In Isolation

Nie da się ukryć, że spośród wszystkich tych bardziej i mniej znanych bandów najwięcej jest rockowych. Jednak żeby się przebić, muszą one mieć na prawdę powalającą muzykę lub bardzo dobrych managerów – a to wszystko dlatego, że parcie na rock staje się coraz mniejsze (co nie znaczy, że małe), przez co żeby zaistnieć trzeba nieźle się nagłowić. Produkcja zespołu o którym dzisiaj mowa jak najbardziej ma możliwość zaistnieć – to dzięki temu, że spełnia ten pierwszy warunek: robi muzykę na poziomie.



United In Isolation jest pierwszym większym albumem australijskiej grupy Papa vs Pretty. Czemu większym? Bo nie jest to ich studyjny debiut – muzykę tworzyli już wcześniej, ale była ona zamieszczana nie na longplayach, tylko na Extended Play’ach, czyli mniejszych i (zazwyczaj) słabiej promowanych krążkach. Nie wiem, czy to zasługa doświadczenia, talentu, czy może producenta, ale trzeba przyznać, że numery z płyty pokazują klasę.

W sumie jest ich 11 (z tego co mi wiadomo nie ma wersji Deluxe, na której byłoby coś więcej) i wszystkie utrzymane w klimacie rocka alternatywnego zmieszanego z niewielką ilością Indie rocka. Jak przy większości tego typu produkcji nie spotkamy się z żadnymi tjunami, syntezatorami, etc. – nie ma nawet cienia muzyki klubowej, popu ani niczego z tych rzeczy, just rock. Czyli tak jak być powinno.

Tekst w sumie też nie jest jakiś bardzo zły, wprost przeciwnie – prezentuje się całkiem dobrze. Tematyka utworów co prawda nie należy do najweselszych, w końcu jest tutaj mowa o wielu ziemskich problemach, czasami o bólu z nimi związanych, itp. – trudno powiedzieć na ten temat coś więcej nie rozkładając na czynniki pierwsze każdego utworu po kolei, w końcu tematyka jest bardzo urozmaicona. Nareszcie dostajemy coś co nie ogranicza się tylko do love, girls&sex.

Zarówno muzyka jak i tekst sprawiają, że klimat produkcji jest dość specyficzny: ni to ostre, dynamiczne, ni  melancholijne, smutne – mimo to tracków słucha się z wielką przyjemnością co z pewnością odczują fani rocka.  Choć trudno tu mówić o wpadaniu w muzyczny trans, jest po prostu fajne, a to i tak dużo.

Płyta jak na razie doczekała się wydania tylko jednego singla - One of the Animals. Na tle innych kawałków, ten wypada tak… ’normalnie’. A to dlatego, że wszystkie kawałki są jakościowo bardzo podobne – trudno wskazać który jest lepszy a który gorszy. W zależności od tego czy ktoś lubi taką muzykę czy nie, można zaliczyć to jako wadę lub zaletę.

Teraz pora na omówienie najbardziej praktycznego problemu, czyli dla kogo jest ta płyta. Na pewno dla fanów rocka, szczególnie tych preferujących łagodniejsze dźwięki. Poza tym do gustu może jeszcze przypaść słuchaczom zarówno muzyki tej mniej komercyjnej  jak i stonowanego radiowego trendu, czyli klimatów bardziej eremefo-zetowych. Natomiast nie spodobać się (a raczej zanudzić) może co najwyżej osobom, które na co dzień słuchają jedynie tego co nakazuje im Eska, a rock kojarzy się jedynie z mocnymi brzmieniami, często mylonymi z metalem (no cóż, różni są ludzie..). Mimo to krążek osobiście polecałbym wszystkim interesującym się muzyką – jak się nie spodoba to trudno, ale warto go przesłuchać z samej ciekawości, w końcu to kawałek dobrej roboty.

Muszę przyznać, że przesłuchanie United In Isolation było dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem, szczególnie, że z natury jestem sceptycznie nastawiony (jednak wraz z przesłuchaniem potrafię się ustosunkować) do mało znanych rockowych kapeli z tak dziwną nazwą. Krążek wyróżnia się przede wszystkim wysoką jakością produkcji –  składają się na nią takie elementy jak oryginalne wykonanie (panowie nikogo nie kopiują, nie zrzynają z gotowych patentów), przyzwoity tekst i ciekawy głos wokalisty idealnie pasujący do tego typu muzyki. Reasumując, jestem jak najbardziej na tak.



Zgadzasz się? Podaj dalej:

0 komentarze:

Prześlij komentarz