30 czerwca 2011

Recenzja: Pitbull - Planet Pit

Opisując album LMFAO – Sorry For Party Rocking napisałem, że płyt klubowo-dancowych nie można oceniać w kryteriach typowych dla tych bardziej ‘artystycznych’ produkcji. Idąc tą myślą wziąłem się za przegląd  najnowszej produkcji wszechobecnego Pitbulla - rzeczywiście nie da się tego ocenić w owych kryteriach,  ale jako produkcja klubowa też nie wypada za dobrze; jak widać, wszystko ma swoje granice.



Najnowszy album tego pana zwie się Planet Pit i został wydany przez stosunkowo mało znaną wytwórnię zajmującą się przede wszystkim rapem i rnb – Polo Grounds Music. Prezentowane na nim kawałki, których w wersji Deluxe jest 16, prezentują bardzo niski poziom, wręcz ociekają tandetą i plastikiem – czyli podręcznikowy przykład komercyjnie komercyjnego syfu. Oczywiście są też w miarę przyzwoite numery – szkoda tylko, że jest ich co najwyżej 3…

Jak dla mnie, cały ten krążek jest zlepieńcem, remixem i coverem wszystkich radiowych trendów, co prawdopodobnie miało na celu stworzenie produkcji idealnej dla masowego słuchacza, produkcji, która się sprzeda. W rezultacie dostajemy tanią, trochę sztuczną mieszankę tego, co już znamy z radia – wszystkie syntezatory, tune’y, sample może nie są żywcem skopiowane z innych produkcji, ale dość często (za często!) można odczuć efekt deja vu.

Dzięki komu otrzymaliśmy takie coś? Oczywiście dzięki twórcom tych całych trendów; nie trzeba widzieć listy producentów, by odczuć w nich obecność RedOne’a, Dr. Luke’a, czy Polow da Dona. Całości nie uratowała nawet pomoc Davida Guetty i Afrojacka. Trudno powiedzieć, czy ci panowie zawalili bo się nie starali – jak dla mnie to starali się – aż za bardzo. W rezultacie czego wszystkie sample, bity, itp. co prawda są klubowe, ale tak trochę na siłę - brak im mocy, która sprawi, że całe rzesze ludu będą zabijały się by wejść na parkiet. To raczej jest coś typu  ‘jestem radiowym przebojem i będę zatruwać Vive!’.

Co by było jeszcze bardziej komercyjnie, Armando, bo tak nazywa się Pitbull, postanowił zaprosić  do współpracy masę topowych gwiazdeczek tj. T-Pain, Nelly, Enrique Iglesias, Chris Brown, Kelly Rowland, etc. Wiele rzeczy mogę mu w tej kwestii zarzucić, ale na pewno nie to, że nie dopracował tych featuringów – praktycznie każdy gość wnosi powiew świeżości, każdy jakoś urozmaica utwór. Tak swoją drogą, tracków, w których Pitbull śpiewa sam jest… aż dwa. Nie wiem, czy to dobrze czy źle – chociaż w ‘dzisiejszych czasach’ widok Pitbulla solo to naprawdę rzadkość.

Co do tekstu, nie będę się jakoś szczególnie rozpisywał, bo (jak ciągle piszę) w takich produkcjach są rzeczy ważniejsze. Mówiąc krótko, Pitbull śpiewa o imprezach, spadającym deszczu, znowu imprezach, itp. – tematyka jest naprawdę bardzo monotonna i banalna, w dodatku te jakże epickie refreny typu ‘ajaja rain over me’, ‘u baby baby’ sprawiają, że całość nabiera dodatkowej taniości. Ale to tylko w ramach ciekawostki.

Pierwszym radio-zdobywcom został Hey Baby (Drop It To The Floor). Gdy po raz pierwszy usłyszałem go w radio, był to dla mnie typowy, nawet słuchalny średniak. Ba, gdyby za T-Paina wstawić kogoś mniej skomputeryzowanego, awansowałby do rangi ‘niczego sobie’. Teraz, gdy mogę wsłuchać się w całą płytę, muszę powiedzieć, że to jedna z lepszych produkcji (co świadczy o tandetnym poziomie całości). Na drugi singiel wybrano Give Me Everything, czyli numer którego jakoś nie trawię – nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem, co jest w nim tak wyjątkowego, że prawie na każdej liście przebojów przynajmniej raz był na podium. Mocna promocja? A może ukryta przebojowość? Sam nie wiem... Natomiast trzecim singlem ogłoszono Rain Over Me z gościnnym udziałem Marca Anthonego, męża Jennifer Lopez (On The Floor, wiadomo o co chodzi). Tracka na szczęście nie ma jeszcze w polskich rozgłośniach i mam nadzieję (chociaż pewnie złudną), że prędko się nie pojawi, bo to co nagrali Ci panowie to naprawdę tragedia.

Jedną z niewielu piosenek, jaka wpadła mi w ucho jest Castle Made Of Sand z udziałem Kelly Rowland. Może jest kolejną odpowiedzią na Love The Way You Lie, ale stanowi przyjemną odskocznię od tych wszystkich umc umc z Planet Pit. Poza tym, nawet nie jest tak banalna jak inne produkcje. Mnie się podoba.

Tworząc ten krążek, Armando celował przede wszystkim (a teraz wyszło, że TYLKO) w masowego słuchacza – czyli osobę, której gusta wyznacza radiowa playlista. Osoby z takiego targetu na pewno polubią ten krążek, bo przecież dla nich wszystko co leci w radio jest super, ale Ci bardziej ambitni słuchacze z pewnością zobaczą jego kiczowatość i potraktują go tak jak ja teraz. To tak w ramach wytłumaczenia na przyszłe komentarze typu ‘dlaczego jak po nich pojechałeś, przecież jest fajny <3’.

Już od wydania Rebelution można było zauważyć, że Pitbull zatrzymał się w rozwoju, co można wywnioskować nie tylko po jego image’u, ale przede wszystkim po muzyce: gość wynalazł fajny patent na rapowanie do klubowych klimatów. Na początku szło mu to nieźle i nawet przyjemnie się tego słuchało, ale gdy w kółko wałkujemy ten sam schemat, to zaczyna się robić monotonnie, w dodatku ewidentnie widać, że to nic innego jak bezczelne wyciąganie ręki po kasę. A to już zaczyna irytować – i mnie właśnie irytuje.



Zgadzasz się? Podaj dalej:

3 komentarze:

Nie wiem czego ty wymagasz od takich płyt. One mają tylko i wyłącznie bawić. Szybko wpadać w ucho i wprawiać w imprezowy nastrój. Nikt nie oczekuje, spodziewa się, że płyta np. takiego Pitbulla będzie muzycznie jak i tekstowo trzymała wysoki poziom.
Chodząc na różne imprezy, dyskoteki wielokrotnie bawiłem się ze znajomymi przy "Rain Over Me" czy chociażby "Give Me Everything" i słuchając tych własnie kawałków od razu poprawia mi się nastrój i mam ochotę się świetnie bawić. I oto właśnie chodzi! :)

Chcę żeby nie było tak wtórne - Calvin Harris był na dobrej drodze do zrobienia ciekawego albumu.

Jak dla mnie album jest ciekawy. Mam na myśli promujące go tracki, a przede wszystkim utwór z Florence Welch, który jest dla mnie majstersztykiem :)

Prześlij komentarz