21 czerwca 2011

Recenzja: Bad Meets Evil - Hell: The Sequel

Nie tak dawno temu był sobie taki Eminem. Pewnego dnia wychodzi ze swojej wypasionej willi i tak idzie i idzie i nagle spotyka zioma z dawnych lat, Royce’a da 5’9”. I tak sobie gadają ‘joł nigga, co robisz w piątek?’, ‘wóda, dziwki i lasery, a co?’, ‘wbiasz do mnie, nagramy se płytę’. No i tak narodził się pomysł na Hell: The Sequel. Jako, że Eminem&Royce brzmi trochę jak upadająca kancelaria prawnicza, postanowili nazwać się bardziej kreatywnie, w efekcie czego powstał Bad Meets Evil (fani Eminema zapewne kojarzą tą nazwę).



Hell: The Sequel nie jest zwykłym albumem, longplay’em – jest to taki mini album, czyli Extended Play (EP). To tak teoretycznie, bo w praktyce jest na nim przecież 11 kawałków, czyli nie tak znowu mało (niektóre ‘normalne’ albumy mają nawet mniej). Swoją drogą niczego sobie są te tracki – w końcu to nic innego jak tylko typowy, biało-czarny rap wydany w dodatku oczywiście przez Shady Records, czyli wytwórnię Eminema.

Za ich produkcję nie odpowiada tylko jednak osoba – producentów jest trochę: Havoc, Sid Roams, Mr. Porter, Supa Dups, czy sam Eminem. Wiadomo, jest ich więcej – wymieniłem tylko tych większych. Ich pracę z czystym sumieniem mogę ocenić bardzo pozytywnie – czasami bywa komercyjnie (no w końcu po coś pojawia się taki Bruno Mars), czasami nie – ale zawsze jest fajnie, i o to chodzi. Dźwięki jak dźwięki – momentami daje się słyszeć typowy styl Eminema, czasami coś całkowicie nowego; nuty robione są na różnych, odmiennych bitach, przez co jest jeszcze ciekawiej i nie mają prawa nudzić (chyba, że ktoś ewidentnie nie lubi takiej muzyki).

Poza Marsem, jest nam dane usłyszeć jeszcze czterech innych artystów: komika Mike Apps i grupę Slaughterhouse w skład której wchodzą Crooked I, Joe Budden, Joel Ortiz i Royce da 5’9” (tego ostatniego nie liczę, bo to w końcu jego płyta). Muszę przyznać, że nawet dobrze, że Bad Meets Evil nie zaprosili do współpracy połowy rapowego świata jak to zwykli robić inni artyści – w końcu BME dostatecznie się dopełniają: lekko rozwrzeszczany Eminem pompuje w produkcje energie, natomiast Royce dodaje im trochę subtelności. Mniej więcej dzięki temu tracki utrzymują zabójcze tempo, robiąc równocześnie idealne przejścia między zwrotkami.

Pierwsze wrażenie po zgłębieniu się w tekst – liryka jest ciężka. Nie żeby to była wada, w żadnym razie! To nawet dobrze – rap to nie pop, tutaj ‘sralalala I love you’ w refrenie i ‘I miss you so much, please come back!’ we wszystkich zwrotkach to totalna porażka. Dlatego zainwestowano w coś dużo ambitniejszego. Co by się za bardzo nie rozpisywać tak tylko ogólnie napiszę, że tekst jest przede wszystkim o życiu, sprawach doczesnych, podejściu do dziwek, etc. Raperzy przekonują także, że wbrew pozorom to, że są sławni, nie oznacza to, że im odbiło, że mają się wywyższać – rapują, że są tacy sami jak, ‘zwykli’ ludzie. Oprócz tego, że liryka jest ciężka, jest jeszcze ostra – rap jak to rap, nikt się przecież nie będzie cenzurował. Może to i lepiej – dzięki różnym wulgarnym wstawkom tekst staje się bardziej życiowy. A żeby było ciekawiej, to (w przypadku Eminema to chyba standard) postanowiono pojeździć sobie trochę po innych artystach, np. ‘ Justin T może mi naskoczyć, bo już wypłakałem wszystkie łzy przy piosenkach Mary J Blidge’ – niby nie jest to jakieś obraźliwe, ale to zawsze jakaś kontrowersja.

Produkcja promowana była jeszcze przed swoją premierą, a to za sprawą wydanego na singlu Fast Lane, czyli niezłego pod względem muzycznym numeru opowiadającego o tym, co może się zdarzyć w życiu w szybkim tempie – bardzo ciekawa propozycja. Dużo bardziej komercyjnie prezentuje się drugi singiel – Lighters w featuringu z Bruno Marsem.  Znając życie, stacje radiowe rzucą się na to i będziemy mieć  kolejny hit tegorocznych wakacji. Kawałek niczego sobie, jedynie co mnie w nim denerwuje to sam Bruno – mając włączone radio ciągle się słyszy Just the Way You Are i The Lazy Song – aż niedobrze się robi, za dużo go wszędzie. Podziękujmy Maxxxowi i Esce.

Reasumując, o Hell: The Sequel można powiedzieć, że trzyma poziom godny dwóch doskonałych raperów. Tracków słucha się przyjemnie, nie nudzą – z pewnością spodobają się fanom zarówno owych raperów jak i ogólnie rapu. Może jest trochę komercyjnie, ale nie przeszkadza to w delektowaniu się nimi, w końcu niezły tekst i sample robią swoje. Jest dobrze, a nawet bardzo – ale i tak mam takie wrażenie, że E&R mogliby nagrać coś jeszcze lepszego.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

0 komentarze:

Prześlij komentarz