27 lutego 2012

Recenzja: The Cranberries - Roses

Dzisiaj piszę o jednym z najbardziej intrygujących powrotów roku - zespole The Cranberries, który 11 lat temu tymczasowo zawiesił swoją działalność. Jego dobytek to 5 lepszych i gorszych krążków, dzięki którym zyskał rzeszę fanów na całym świecie – szczególnie dzięki hitom tj. Zombie, Dream oraz Linger. Nigdy nie byłem fanem tego zespołu, ale i tak darzę go ogromną sympatią. Z tejże sympatii (wspieranej też ciekawością) postanowiłem zbadać, co po wielkiej studyjnej przerwie ma nam do pokazania Dolores O'Riordan wraz ze swoimi muzykami.

Szóste wydawnictwo grupy The Cranberries nosi nazwę Roses i w wersji podstawowej zawiera 11 rockowych tracków o lekko folkowym zabarwieniu, które klimatem przypominają starsze dokonania Irlandczyków. Co można powiedzieć po paru odsłuchanych kawałkach? Przede wszystkim to, że zapowiada się przyjemnie. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. No i może będzie ciekawiej, bo jak na razie szału nie ma.

Dobra, zaliczyłem całość. I to nie raz, żeby nie było. Tymczasem zanim napiszę, co mi leży na sercu, czas na małe przedstawienie osoby odpowiedzialnej za podkład. Otóż producentem krążka jest 51-letni Stephen Street, który z Żurawinami zna się od dłuższego czasu, gdyż w sumie wyprodukował ich 4 albumy – i to właśnie one sprzedawały się najlepiej. Poza tym, gość współpracował m.in. z The Smiths oraz Blur, czyli innymi rockowymi formacjami, które również odniosły bardzo duży sukces. Jak widać, Street zna się na rzeczy.

Natomiast jeżeli chodzi o Roses, to po pierwszym odtworzeniu niezbyt poczułem tę płytę. Zauważyłem tylko, że styl w stosunku do poprzedniczek nie uległ drastycznym zmianom. Starałem się doszukać czegoś, co jakościowo choć trochę będzie przypominać przebojowe Zombie, ale niestety niczego takiego nie znalazłem. Ponadto, jakoś nie ciągnęło mnie do kolejnych nagrań - słuchałem uważnie, skupiając na nich większość swojej uwagi, a mimo to moją jedyną myślą było 'niech to się w końcu skończy'. Nie, żeby krążek mnie męczył, był irytujący, czy coś w tym stylu - dźwięki są naprawdę przyjemne i dobrze wyważone, tylko za pierwszym razem kompletnie nic nie wpadło mi w ucho i nie ukrywam, że nieźle się zanudziłem...

Plakat zwiastujący płytę 'Roses'

Na szczęście z każdym kolejnym podejściem zdawało się być coraz lepiej. Teraz, jak już wyrobiłem sobie zdanie o tej płycie, mogę przyznać, że to bez wątpienia nie jest hitowy materiał i w radiu kariera konkretnych singli nie będzie oszałamiająco długa. Wszystko dlatego, że kawałki nie są zbytnio chwytliwe - nie ma tu czego nucić, nic nie zapada w pamięć. Natomiast bardzo fajnie wypada nastrój całości - może jest troszkę flegmatycznie, ale jak już poczuje się ten subtelny, rozluźniający klimat, to numery zaczną się podobać. Mnie się to udało i do większości się już przekonałem. Oczywiście w granicach rozsądku, bo nikt poza najwierniejszymi fanami raczej nie wpadnie tu w muzyczną ekstazę. No nie da się. Reasumując, tracki mimo iż nie porywają, potrafią błogo umilić czas. I jednak tak strasznie nie nudzą.

Najbardziej do gustu przypadły mi utwory: Schizophrenic Playboys, singlowe Tomorrow (to jest drugi singiel, z kolei pierwszym jest Show Me) oraz Raining of My Heart. Co łączy poszczególne propozycje? Głównie to, że są w miarę żywe i w małym (ale zawsze jakimś) stopniu dynamiczne. Szkoda, że podobnych numerów jest tak niewiele - pewnie byłoby ciekawiej. A w tym przypadku, nadmiar wolnych, ckliwych produkcji (przeważnie ballad, chociaż nie tylko) momentami nuży, bo wyjątkowo zjawiskowe to one nie są.

W czasie swojej współpracy z The Cranberries, Dolores nieraz udowodniła, że potrafi pisać niezłe teksty – między innymi tworząc słowa do numeru Linger w jedną noc. Jednak pod tym kątem, Róże wypadają przeciętnie: utwory traktują głównie o miłości, samotności i tęsknocie, w dodatku w dosyć oklepanej formie. Tanie? Nie do końca - dużo lepszych wydawnictw jest napisanych o wiele gorzej, zaś tutaj jest po prostu zwyczajnie.

Roses jest albumem optymalnym: z jednej strony, kompozycji na nim zawartych słucha się bez najmniejszego bólu, ba, nawet z przyjemnością. Jednakże brak przebojowości oraz lekka monotonia spowodowana niewielkim zróżnicowaniem i tempem, znacznie obniżają jego atrakcyjność. Fani będą pewnie zadowoleni, bo to wciąż ambitne dzieło, które jest podobne (pod względem klimatu) do swoich poprzedników. Niestety dla mnie jest wyłącznie...zwykłe. Trójka z ogromnym plusem.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

2 komentarze:

No i teraz po przeczytaniu opinii mam problem...Nigdy nie bylem super fanem Cranberries ale juz mialem biegnac do sklepu po te plyte...Ale moze zadowolic sie tym co juz znane tj. tymi dwoma singlami, specjalnie mnie nie ciagnie do tego wydawnictwa, nie czuje potrzeby jego poznawania..Chyba wybiore jednak inne plyty...

Widzę, że mamy podobne zdanie na temat tego krążka. Niby wszystko fajnie a jednak czegoś brakuje. Chociaż i tak przyjemnie się słucha i Roses leży już u mnie na półce obok innych płyt zespołu.
btw. Fajną masz liczbę odwiedzin:) Ja się produkuję i słabo z tym jest. Chociaż w sumie strona ma kiepski adres więc nie mam co się dziwić, ostatnio chociaż wypozycjonowałem to i owo i jako tako to wygląda pod względem wyszukiwań:)

@muzyczny express:
Nie sugeruj się oceną i recenzją tą czy też z mojej strony. Posłuchaj i oceń sam. Gwarantuję Ci, że rozczarowany nie będziesz. Co najwyżej będzie niedosyt tak jak u mnie;)

Prześlij komentarz