Mimo iż Lana Del Rey ma na swoim koncie parę studyjnych dokonań, wiele osób jest przekonanych, że jest debiutantką. Nie ma się co dziwić, w końcu wcześniejsza płyta oraz 2 EP'ki nie odniosły kompletnie żadnego sukcesu - chyba, że w wąskich kręgach. Natomiast w przypadku tego albumu wystarczyły tylko dwa single, by większość muzycznego półświatka zaznaczyła sobie w kalendarzu datę jego wydania - część ostrząc sobie ząbki, część z ciekawości. Krążek już od paru dni leży na moim biurku. Najwyższy czas mu się przyjrzeć.
Druga płyta 25-letniej Amerykanki (chociaż do niedawna byłem pewien, że pochodzi z UK) Lizzy Grant ukrywającej się pod pseudonimem Lana Del Rey zwie się Born To Die i w podstawowej edycji składa się z 12 utworów. Jakich? Podobnych do twórczości Bjork? Nie. Adele? Tez nie. A Florence + the Machine? Po części. Elizabeth przedstawiła nam własny, w miarę oryginalny styl zawierający się pomiędzy indie popem a rockiem alternatywnym, dodatkowo wzbogacony o inspiracje takimi gatunkami jak blues czy rnb, który (tak samo jak osiągnięcia powyższych pań) posiada swoją specyficzną magię. Ale czy aby na pewno jest się czym ekscytować?
Za wyprodukowanie krążka odpowiedzialny jest Emile Haynie, czyli gość znany ze współpracy z Kid Cudi'm, Eminemem oraz Royce Da 5'9" - artystami, których muzyka się wyróżnia, jest niepowtarzalna. Jeżeli chodzi o Born to Die, tutaj Emile również się spisał: otrzymujemy utwory, które w subtelny, wyważony sposób łączą ze sobą dźwięki żywych instrumentów z bitami charakterystycznymi dla popu czy rnb. To nie tylko w prosty sposób rozluźnia, ale dosyć często wpada w ucho. Całość ma charakter nostalgiczny, lekko ponury, który pomaga we wzbudzeniu w słuchaczu zainteresowania...do pewnego momentu. Bo jak już miniemy piąty, szósty track, nasza fascynacja płytą będzie powoli maleć. Broń borze nie sugeruję, że jest nudno - po prostu na początek została rzucona najcięższa artyleria, czyli single oraz parę innych znakomitych numerów, które postawiły poprzeczkę niewiarygodnie wysoko. Natomiast po parudziesięciu minutach zaczynamy przyzwyczajać się do zaprezentowanego patentu i entuzjazm opada - jak widać, pomimo intensywnych starań producentów, prawie żaden kawałek nie umywa się do singli. Delektowanie się albumem do ostatniej nuty może więc być dla wielu osób dosyć trudne.
W swoich uroczych pioseneczkach, wokalistka śpiewa nam o randkach, facetach oraz tęsknocie, czyli myślach sprowadzających się głównie do tematyki miłości. Pomijając to, że nie jestem zwolennikiem tekstów o miłości, bo według mnie ten temat został dawno wyczerpany, muszę przyznać, że liryka jest bardzo...przeciętna. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, jeżeli już nagrano coś, co wzbudza jakiekolwiek emocje, to najczęściej zaraz po tym natykamy się na jakieś banalne stwierdzenia, które (zakładając, że słuchacz interesuje się tekstem) psują to wrażenie. Może nie ma nad czym płakać, bo dużo większych gwiazd wcale nie pisze lepszych tekstów, ale zapewne wielu słuchaczy nie będzie kryło rozczarowania...
Jak wcześniej wspomniałem, najlepszymi numerami, jakie można tu spotkać są wydane już tracki. Pierwszy z nich to Video Games, który zapoczątkował szum wokół osoby Lizzy. Następnie, by podgrzać atmosferę, postanowiono wypuścić drugi, wcale nie gorszy Born to Die. W międzyczasie ukazał się też klip do Blue Jeans, czyli kolejnej niezłej produkcji. Nie da się ukryć, że wybór singli jest genialny, bo to właśnie one sprawiły, że na dzień dzisiejszy krążek Born to Die zdominował listy sprzedaży sklepu iTunes w 14 krajach.
Poza tymi trzema kawałkami, na mój odtwarzacz poleci jeszcze Dark Paradise - i tyle. Nie ma tu wielkiego rozjazdu jakościowego: utwory oscylują pomiędzy jakością dobrą a wybitnie dobrą i bądź co bądź nie zauważyłem żadnych przeciętniaków - gdzie nie wyrabia tekst, nadrabiają dźwięki. I na odwrót.
Skąd więc w sieci tylu hejterow? Stały się nimi głównie osoby, które zawiodły się na wydanym materiale, bo po zwiastujących go propozycjach oczekiwały czegoś więcej (tak właściwie to im się nawet nie dziwię). Jest też również druga grupa osób, które nie lubią Born to Die, bo...nie lubią Lany. Wiele się słyszy o tym, że jest stuningowana tu i ówdzie, że ma bogatego tatusia, który ją 'wepchał' do branży oraz o tym, że jest tylko zabawką w rękach swojej wytwórni i każdy jej ruch jest planowany z półrocznym wyprzedzeniem. Nie wiem, ile z tego to prawda a ile to ściema - i jakoś mam do gdzieś.
Born to Die to bez wątpienia produkcja godna uwagi, która powinna zainteresować większość słuchaczy, nie tylko tych radiowych. Jedynym aspektem, który widocznie nie do końca został dopracowany to zajeżdżająca lekkim banałem warstwa tekstowa - reszta jest bez zarzutu. Mimo iż longplay nie spełnił moich oczekiwań, to i tak nie mogę odmówić mu dosyć wysokiej jakości. Za to podejście stawiam czwóreczkę (bo 4 znakomite utwory nie przesądzają o 'tylko' dobrej całości) i czekam na kolejny album.
Zgadzasz się? Podaj dalej:
9 komentarze:
'Broń borze' - kocham Cię, Panie Autoże
No a jak się odmienia słowo 'bór'? :)
Marionetka. Tyle o tej pani.
A moim zdaniem jest tu jeszcze kilka wartościowych kawałków. Spodobały mi się np. "Summertime sadness" i "National anthem". Najbardziej podoba mi się jednak utwór tytułowy, który oddziałuje na mnie dużo mocniej niż popularniejsze "Video games".
Słuchając muzyki Lany, na myśl przychodzi mi Nancy Sinatra śpiewająca "Bang bang".
Muszę przyznać, że coraz bardziej przywiązuję się do tej płyty. Jest w pewien sposób monotonna, ale tak naprawdę to samo można zarzucić zdecydowanej większości płyt - popowych, rockowych czy hiphopowych. Myślę, że to dobry start. A to, czy Lana Del Rey była wcześniej biedna, czy to tylko sztuczka marketingowców, jakoś mało mnie interesuje. Do tekstów też nigdy nie przywiązywałem szczególnej wagi, bo dla mnie w muzyce najważniejsza jest... muzyka właśnie:-)
Nawiasem mówiąc, to jednak pewna niespodzianka, że Lana jest Amerykanką. Wydaje się, że Ameryka jest nią dużo mniej zainteresowana niż Europa, a zwł. Wielka Brytania.
Słuchałem tej płyty z ciekawości i powodu medialnego szumu. Szczerze mówiąc sporego zaparcia wymagało dotrwanie do ostatniego utworu. Styl, który w video games bronił się na dłuższą metę jest nużący.
Póki co nadal mój albumowy faworyt tego roku. Już myślałem, że Madonna to zmieni. Nie udało się. Lana czy marionetka czy nie wydaje się być obecnie bardziej przekonująca i bliższa mi muzycznie niż MDNA.
LANA JEST MARIONETKĄ ILLUMINATTI,KTOŚ SŁUSZNIE JĄ NAZWAŁ-ZOMBIE http://www.youtube.com/watch?v=bGGUWe1RZLo
Po za wyżej wymienionymi w recenzji kawałkami, moją uwagę przykuły "National Anthem" i mój faworyt z całej płyty "Summertime Sadness". Dobra recenzja ;)
BTW.
Jaki artysta w dzisiejszych czasach nie należy, bądź nie pokazuje symboli Illuminati? Bo z wszystkich mi chyba znanych, którzy odnieśli karierę na scenie muzycznej, tylko niewielu nie ma nic z nimi wspólnego. Niestety taka jest prawda. Zresztą sprawdźcie to sobie sami.
Conajmniej polowa piosenek z tego albumu jest naprawde swietna. Najlepszy wg mnie jest bonusowy track "The Lucky Ones", moge go sluchac kilkanascie razy na dzien :)
Prześlij komentarz