12 lipca 2011

Recenzja: Cascada - Original Me

DJ Manian, Yanou i Natalie Horler, czyli Cascada to niemiecki zespół, który w Polsce zdobył szczególną popularność za sprawą coveru Everytime we touch i przeboju Evacuate The Dancefloor. Jednak od czasu wydania tego ostatniego, formacja, która zwykła tworzyć euro dance, zaczęła iść w tanią komercję, robiąc kawałki wyłącznie pod radio. Na pozór nic w tym złego, ale wszystko ma swoje granice – a po ich przekroczeniu może przestać być fajnie…



Czwarte studyjne wydawnictwo grupy Cascada nazywa się Original Me i jest złożone z dwóch płyt CD – na pierwszej znajduje się 11 premierowych tracków, natomiast druga to swoisty The Best of, czyli 15 starszych utworów. Nie widzę sensu rozpisywania się nad CD2, dlatego przyjrzę się jedynie krążkowi nr 1., który, delikatnie mówiąc, nie powala.

Gdyby kazano mi to przesłuchać jeszcze przed premierą nie pokazując wykonawcy, nie wpadł na to, że to najnowsze dzieło Cascady – prawie żaden track nie jest utrzymany w klimacie ich przeszłych produkcji, ba, nawet nie jest to euro dance. W większości jest to tandetne połączenie electro popu z elementami dance’u będące marną podróbą Britney Spears, której styl jest tak wyrazisty, że nie da się go nie zauważyć. Poza tym, usłyszymy jeszcze parę kawałków rnb zainspirowanych duetem Eminema i Rihanny, troszeczkę wolnego, spokojnego popu i kolejne kopie Evacuate The Dancefloor. Jak widać, oryginalność leży i kwiczy – jednak jakość tych produkcji nie jest wcale taka tragiczna jak może się wydawać, kawałki są ‘aż’ przeciętne i niektóre mogą się nawet podobać.

Tekst też jest zwykłym średniakiem - tematyka nie powala, ale też nie szpeci. W kawałkach typowo klubowych mowa jest o wszystkim i o niczym, czyli śpiewanie, by tylko śpiewać. Natomiast te bardziej ‘ambitne’ (czyli nie tak banalne jak te niby klubowe) prezentują coś lepszego: co prawda znów pojawia się motyw miłości, ale tym razem w formie mniej dosłownej – nie ma bezpośrednich tekstów typu ‘I love you’ czy czegoś w podobnym kontekście, są tylko subtelne przemyślenia dotyczące sensu tego uczucia, jego skutków, etc. Sam sposób, w jaki zostało to wykonane nie jest powalający, ale na pewno lekko wybija się ponad typową banalność.

Jeszcze do wczoraj byłem przekonany, że wydany ponad rok temu singiel Pyromania pochodził z poprzedniego albumu - Evacuate the Dancefloor. Dlatego trochę się zdziwiłem, gdy spotkałem go na OE. Bardzo przeciętny kawałek, w radio też za długo nie posiedział – taki trochę na przebój na siłę. Następnie pojawił Night Nurse, czyli już coś bliższego stylowi Cascady – lepszy od poprzednika, ale i tak przeciętniak więc stacje radiowe całkowicie go olały. Niecały rok po nim postanowiono wydać trzeci singiel – San Francisco. Przez ogromne podobieństwo do zeszłorocznego numeru Katy Perry, mówi się, że to California Gurls bez Snoop Dogga. Może coś w tym jest, bo utwory jadą na prawie identycznych samplach - ale i tak SF nawet w połowie nie osiągnie takiego sukcesu jak Katy.

Pozostałe numery to również średniaki, tylko może bardziej przyjemne w odsłuchu. Mi spodobało się jedynie Stalker, czyli najbardziej cascadowy track z całego krążka. Nie szaleje na jego punkcje, ale nawet wpada w ucho, w dodatku nie jest jakiś odrażający. Podobnie jest z Sinner On The Dancefloor, czyli połączeniem stylu Britney i Evacuate The Dancefloor – ale jak widać, potrafi się podobać.

Dla zapalonych słuchaczy RMF MAXXX czy tam innej Eski, krążek będzie darem niebios – tego jestem pewien. Jest na nim bowiem to, co te tygryski lubią najbardziej, czyli znane motywy w świeżej odsłonie. Natomiast ludzi, którzy posiadają bardziej wyczulone poczucie muzycznej estetyki, album prawdopodobnie będzie odrzucał z tego samego powodu, z którego przyciągnie tych pierwszych. Rozumiem ich – jeżeli będę chciał posłuchać porządnego electropopu to sięgnę po Britney Spears, a jak najdzie mnie na rnb lub spokojny pop to wrzucę sobie Rihanne lub Beyonce. Podróby są niemodne.

Muszę przyznać, że dawno nie spotkałem takiego kontrastu tytułu do treści: Cascada nazywa swój album Original Me, w czasie, gdy można się pod tym kątem doczepić do każdego numeru – fajnie, nie? Jednak mimo żerowania na trednach, płyta raczej nikogo ni zmusi do samobójstwa, w najgorszym razie wywoła mały ból głowy – jak wcześniej wspomniałem, tracki nie są tragicznie złe, są takie średnie, przeciętne. W dodatku w cenie tej 11, dostajemy jeszcze Greatest Hits – czyli w sumie 15 dodatkowych tracków, które co nieco podnoszą poziom całości (chociaż te wszystkie remixy też nie były jakieś genialne, swoją drogą). Dlatego za ogół leci ocena dostateczna.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

6 komentarze:

Piszesz, że Cascada zaczęła iść w tanią komercję, tak jakby "komercja" i "tani" nie były ich drugim i trzecim imieniem od samego początku. Ponadto właśnie zmiana kierunku na electropop jest wg mnie najlepszym, co ta grupa mogła zrobić. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej tandetny eurodance niż ten, który słyszałem w "dziele" o tytule "Everytime we touch" (a wcale nie jestem uprzedzony do eurodance'u, bo lubię niektóre kawałki z tego nurtu). To jest jeden z najbardziej zmasakrowanych, niedających się przetrawić coverów, jaki słyszałem (biedna Maggie Reilly, jak ona zniosła to upokorzenie...). Zresztą podobnie jest z wieloma innymi coverami Cascady. Rąbanka w najgorszym wydaniu (z Cascadą powinien wspólnie nagrywać Basshunter, który na początku też prezentował ten sam poziom). Dzięki Bogu później grupa złagodziła trochę swoje brzmienie, przez co ich piosenki przestały aż tak razić wątpliwej jakości siermiężnym bitem. Tak więc ja pochwalam wzorowanie się ich na Britney Spears, bo ta "oryginalność" z początków kariery nie jest funta kłaków warta. Zresztą, co to za oryginalność, skoro wtedy Cascada lansowała cover za coverem... Tak najłatwiej. Ale nie kłóćmy się o ten zespół, bo nie jest tego wart:-)

Pozdrawiam;-)

Rozumiem Twój punkt widzenia, ale ja bardziej ubolewam nad tym, że pewnie każdy singiel będzie katowany w radio - i właśnie dlatego tak ruszyła mnie ta zmiana klimatów.
A zwrot 'tania komercja' miała na celu zwiększenie intensywności słowa 'komercja' - bo samo słowo jeszcze nie oznacza takiej tragedii :)

"Original Me" wydaje się być tytułem ironicznym, śmiesznym, a może nawet żałosnym tak jak cała kariera tego zespołu. Rozpoczęli od coverów, niszcząc oryginały i wrzucając swój techno beat wszędzie gdzie się tylko dało. Kiedy beat się przejadł ( a nie zaominajmy, że anglicy dość długo się nabierali), było krótkie spojrzenie na aktualne trendy muzyczne i proszę powstało Evacuate i inne potworki. Krótkie spojrzenie i mało dokładne, bo tak fatalnych kopii już dawno nie mieliśmy okazji posłuchać. Nowy album to nic innego jak kontynuacja tego trendu. Trzeba się tylko cieszyć, że długo z czymś takim nie pociągną, co zresztą widać, słychać i może też czuć.

Generalnie więc, chyba wszyscy mamy podobne zdanie. A fakt, że straciłem 3 minuty pisanie o tej grupie tłumaczę sobie moim wielkim zapotrzebowaniem na wyrażanie własnego zdania. :)

Autor bloga może być z siebie zadowolony;-) Podniósł temat, który skłonił ludzi do wygenerowania długich komentarzy. A między innymi o to w blogowaniu chodzi - żeby zaintrygować czytelnika;-P

Jak to się mówi, głupi ma zawsze szczęście :P

Prześlij komentarz