26 lipca 2011

Recenzja: Kelly Rowland - Here I Am

Wszyscy znamy Kelly Rowland, 30-letnią Amerykankę zajmującą się aktorstwem, modelingiem oraz śpiewaniem. Nie mam pojęcia jak spisuje się na ekranie i na wybiegu, ale głos ma śliczny i na dodatek potrafi go porządnie wykorzystać. Dowodem tego są wydane dotychczas dwa niezłe albumy, masa gościnnych występów oraz jej najnowsze wydawnictwo, któremu dzisiaj przyjrzę się bliżej. Czas, by na jego podstawie, dowiedzieć się w jakiej formie jest nasza Kelly.



Dzieło, które poddaję analizie zwie się Here I Am i w wersji podstawowej zawiera 10 tracków będących mieszanką przyjemnego rnb z elementami delikatnego popu i sporadycznie dance’u. Dosyć długo czekałem na tego typu produkcję – podobnych klimatów spodziewałem się po najnowszych wydawnictwach Jennifer Hudson i J.Lo, lecz niestety zawiodłem się. HIA też nie do końca mnie zaspokaja, bo produkcje są stosunkowo mało kreatywne, lecz z drugiej strony trudno mówić o zawodzie, bo wiele z nich jest całkiem dobrych, niektóre nawet bardzo.

Jak na komercyjny krążek przystało, lista producentów jest dość obfita – przy utworach grzebali m.in. Jim Jonsin, Rico Love, RedOne, David Guetta, itd. Ich praca może nie powala na kolana, ale nie ma się czego wstydzić, w końcu piosenki wybijają się ponad przeciętność prezentując wystarczająco wysoki poziom. Możemy rozróżnić ich dwa rodzaje: spokojne popo-rnb i dance. Te ostatnie to bardzo fajny Commander i przeciętne Down for Whatever, którego największą wadą jest to, że niesłychanie śmierdzi RedOne’m. Natomiast reszta piosenek to wspomniane wcześniej popo-rnb, w którym czasami można się zakochać.

Powodem do wstydu nie powinien być także tekst, który mimo iż jest o jednym z najbardziej oklepanych tematów, czyli miłości, prezentuje się dość przyzwoicie. Wiadomo, szału nie ma, w końcu to co o czym śpiewa Kelly słyszeliśmy już wielokrotnie, ale liryka nawet nie zraża, wręcz przeciwnie – buduje klimat płyty. Szkoda, że piosenkarka musiała pójść na łatwiznę by to osiągnąć, niemniej jednak to już jej wybór.

Najstarszym kawałkiem z płyty jest wyprodukowany przez Davida Guette Commander, który został wydany rok temu, jakoś w okresie wakacyjnym. Wiadomo o co chodzi: wakacje + porządny bicior = hit. I tak się stało, przez co nachalnie katowany w radio jako powerplay, pod koniec sezonu doprowadzał ludzi do szału. Drugi singiel Motivation z udziałem Lil Wayne’a wydano stosunkowo niedawno. Też niezły numer, w dodatku mniej radiowy. O ile dobrze pamiętam, pomiędzy tymi dwoma trackami wypuszczono parę innych dobrych singli: Forever And A Day, Grown Woman i Rose Colored Glasses, niestety żaden nie znalazł się na krążku.

Poza Lil Wayne’m w featuringu wystąpił również Rico Love oraz Lil Playy i Big Sean. Ich rola chociaż nie jest za duża, całkowicie oddaje subtelny, lekko osobisty charakter płyty – goście nie współtworzą kawałków, jedynie trochę je uzupełniają dopowiadając to, czego wokalistka nie jest w stanie. Mi takie coś pasuje.

Do poziomu poszczególnych numerów nie mam większych zastrzeżeń: co prawda są lepsze i gorsze, ale wielkiego rozjazdu jakościowego nie ma – utwory utrzymują się w granicach przyzwoito-bardzo dobrych i nie sięgają ani niżej ani wyżej. Do moich ulubionych tracków należą Lay It On Me, Work It Man oraz I’m Dat Chick, czyli bardziej i mniej komercyjne rnb, o jakości którego rozpisałem się nieco wyżej.

Z Here I Am wiele osób powinno być zadowolonych: zarówno fani soulu, rnb, popu, jak i wielbiciele artystek przekroju Alicii Keys, Jennifer Hudson i Beyonce z pewnością znajdą tu coś dla siebie. Ponadto, coś tak czuję, że longplay nie będzie mieć zbyt wielu zagorzałych wrogów, bo jego wady są naprawdę znikome, a największym zarzutem pod jego adresem będzie pewnie długość – 10 tracków dających w sumie niecałe 40 min to trochę ubogo. Dobrze, że wersja Deluxe przedłuża ten czas o 10 minut.

Kelly Rowland nigdy nie nagrała utworu mogącego stać się hitem dekady – co prawda ma na koncie wiele dobrych produkcji, lecz żadna z nich nie powoduje kompletnego opadu szczęki. W przypadku Here I Am jest podobnie – utwory są całkiem niezłe, ale nie znajdziemy tu żadnego komercyjnego hiciorka będącego w stanie zdominować wszystkie największe listy przebojów, ani nieradiowego klasyka, do którego będziemy skłonni wrócić za parę lat. Mimo to płyta mile nas zaskoczy dostarczając rozrywki na dość wysokim poziomie.

Przydatna recenzja? Dołącz do blogowego fanpage'a na facebooku :)

Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

Album jednym uchem wchodzi, drugim wychodzi... nic specjalnego.

Prześlij komentarz