6 lipca 2011

Recenzja: Limp Bizkit - Gold Cobra

Po serii recenzji komercyjnych wydawnictw wszelkiej maści popu, w końcu nadszedł czas na coś nie radiowego – tym razem, tak dla odmiany, będzie bardziej hardcore’owo. A to dlatego, że na warsztat brana jest najnowsza produkcja Limp Bizkit, czyli rapcore'u w najmocniejszym wydaniu. Przynajmniej taki wniosek nasuwa się po przesłuchaniu poprzednich wydawnictw. Tym razem jest tak samo ostro? Po części.



Gold Cobra jest już szóstym longplay’em amerykańskiej grupy Limp Bizkit i jego premiera w Polsce odbyła się 1 lipca. W wersji Deluxe zawiera 17 tracków, ale mi, niestety, trafiła się wersja standardowa, która w stosunku do Deluxe jest okrojona o 4 utwory. Bardzo przyjemnie się jej słucha, numery są dynamiczne, mają ‘tą’ moc i gdy delektujemy się nimi pojedynczo (np. w radio), mogą nas urzec. Ale w hurtowych odsłuchu, czyli na krążku, ujawnia się ich bardzo brzydka wada – są zdeczka monotonne.

Monotonne w sensie, że powtarzalne – w żadnym razie nie nudne! Po prostu słuchając wszystkich tracków po kolei, z początku wydają się być naprawdę wciągające i w pewnym sensie przebojowe – ale gdy mijamy już 6 utwór zaczynamy się przyzwyczajać do tych rockowo-metalowych klimatów. Dla pewności przesłuchałem ich w odwrotnej kolejności, czyli od ostatniego do pierwszego. Rezultat był taki sam. Ale mimo to, jak już wcześniej wspomniałem, w pojedynczym odsłuchu prezentują się znakomicie – jeżeli wiec usłyszymy to w radio, czy na jakimś facebooku, nie mają prawa nudzić, a nawet będą się podobać.

Co do tekstu, nie mam większych zastrzeżeń – całość nie zamyka się na jednym temacie (na szczęście coś co nie jest o tej nudnej miłości), nareszcie jakaś różnorodność. Mowa jest w zasadzie o wszystkim i o niczym ale wbrew pozorom nie można brać tego za wadę, bo nie tematyka była głównym celem (a poza tym i tak nie jest jakaś szczególnie banalna).Ważniejsze on niej było napełnienie całości mrokiem i tajemniczością, co oczywiście wyszło bez najmniejszych problemów.

Promowanie krążka w pierwszej kolejności powierzono utworowi Shotgun. Track stosunkowo dobry, ale i tak poniżej poziomu grupy – stali czytelnicy z pewnością zauważyli, że ciągle powtarzam to stwierdzenie – ale co poradzę na to, że  wciąż trafiają mi się ‘takie’ albumy. Gdy usłyszałem ten utwór jeszcze przed premierą płyty, obawiałem się, że cały LP będzie podobnie przeciętny. Na szczęście, obawę tą rozwiał drugi singiel, czyli tytułowy Gold Cobra, który pokazał, że Limp Bizkit potrafi jeszcze nagrywać ostre tracki.

Większość kawałków wpadła mi w ucho bez większego problemu, ale najbardziej podobają mi się utwory Bring It Back i Douche Bag, czyli mocne brzmienia połączone z niezłym flow – dla mnie kozaki. Podobnych, chociaż trochę gorszych produkcji na Gold Cobra jest więcej – fani mają więc w czym wybierać.

Tylko nie do końca jestem pewien, czy fani właśnie tego oczekiwali – tak samo jak w przypadku Beyonce może powstać rozłam na tych, którzy będą zarzucać nudę i powtarzalność i na osoby, które strawią wszystko co im się poda. Natomiast większości osobom, które dopiero zaczynają słuchać Limp Bizkit, Gold Cobra pewnie przypadnie do gustu – zakładając oczywiście, że lubią tego typu muzykę.

Lubię Gold Cobra, mimo iż nie jest już takim objawieniem jak poprzednie wydawnictwa – album jest produkcją DOBRĄ, a Bizkici przyzwyczaili nas do BARDZO DOBRYCH, dlatego nie mogę dać więcej niż 4. Poza tym, mam takie wrażenie, że większość kawałków była robiona pod jedną melodię: niektóre są do siebie bardzo podobne, nawet za bardzo - nad tym trzeba popracować. Zapewne następnym razem Bizkici bardziej się przyłożą.

Przydatna recenzja? Dołącz do blogowego fanpage'a na facebooku :)

Zgadzasz się? Podaj dalej:

4 komentarze:

Oj, stary jak dla mnie ta płytka była jak objawienie. To pierwsza dobra płyta po "Chocolate starfish...". Chyba nie powiesz mi, że The Unquestionable Truth I i II, jak również Smelly Beaver mogą się umywać do pierwszych trzech LP Bizkitów...
Cóż, solidna recenzja, ale naprawdę się zdziwiłem. Pozdrawiam.

Jest 4, więc nie jest przecież tak źle.

Ja kupiłem wersję deluxe z tymi dodatkowymi kawałkami i muszę Ci powiedzieć, że nie masz czego żałować bo te dodatkowe tracki są co najwyżej średnie. Ale ogólnie płytka na duży plus. Najlepsze wydawnictwo od SO (nie licząc TUT I)

Wydaje mi się, że płyta jest jednak troszkę lepsza, niż by się wydawało. Jest na niej sporo energii, której brakowało na poprzednich krążkach - jest też kilka rewelacyjnych pomysłów np. 'Killer In You' ze świetnym, momentami wręcz groteskowym tekstem, czy 'Back Porch' z rytmicznym refrenem, który wręcz umożliwia zwizualizowanie sobie tej tytułowej tylnej werandy gdzie bawią się ludzie. Podobnie można powiedzieć o utworze tytułowym i wspomnianym przez Ciebie "Bring It Back".
Zaskakująco dobre nagranie po latach i pierwsza płyta LB która mi się autentycznie podoba.

Prześlij komentarz