3 września 2011

Recenzja: David Guetta - Nothing but the Beat

Nie ma w naszym kraju osoby, która posiada radio bądź Internet i nigdy nie słyszała Davida Guetty - jego piosenki pojawiają się prawie w każdej komercyjnej rozgłośni, programach muzycznych i na różnych forach tematycznych. Nie ukrywam, że nie przepadam za jego ostatnimi produkcjami, gdyż są bardzo powtarzalne i nudne, po prostu bez pomysłu. Słuchając ich nasuwa się tylko jeden wniosek - Guetta sprzedaje się w komercje. Liczyłem, że tym albumem Francuz jeszcze mnie do siebie przekona, ale niestety na nadziei się skończyło.


Wydany przez Virgin Records oraz EMI Nothing But The Beat jest piątym studyjnym albumem francuskiego DJ'a oraz producenta Davida Guetty. Wydawnictwo to zostało rozdzielone na dwie płyty: pierwsza to 12 tragicznych numerów z gatunku dance, w których głosu użyczają same topowe gwiazdy, m.in. Jennifer Hudson, Jessie J, Akon, Lil Wayne, etc. Natomiast ta druga to 10 house'owych klimatów, które też specjalnie nie powalają, jednak i tak są o niebo lepsze od płyty nr 1 – tym razem gospodarz zaprosił kumpli całkowicie ze swojej branży, tj. Avicii i Afrojack.

Nie wiem co dobrego mogę powiedzieć o trackach z CD1, chyba co najwyżej to, że są w stanie sprawdzić się na parkiecie (chociaż i tutaj w wersjach oryginalnych mogą być komplikacje) - i na tym koniec ich zalet. W końcu Guetta od premiery One Love nie wymyślił niczego nowego - wciąż słyszymy tylko remiksy One Love, Memories i Sexy Bitch, kompletne zero kreatywności. Jest strasznie powtarzalnie i plastikowo, a jak sobie pomyślę, że ten krążek nie jest wypadkiem przy pracy tylko został wypuszczony z premedytacją, to tym bardziej coś mnie trafia, bo wszystko wskazuje na to, że Guetta ma swoich fanów za bezmózgich debili co pochłoną wszystko co im łaskawie rzuci. Mało tego, że to wkurza to jeszcze jest bezczelne. Całe szczęście, że jest jeszcze takie CD2 zawierające house'owe instrumentalne, które wypadają znacznie ambitniej niż pierwszy kompakt. Jednak rewelacji i tak nie ma, bo do wcześniejszych (znaczy się starszych) produkcji brakuje bardzo dużo. Ale to przynajmniej jest przyzwoite.

Jak wspominałem przy ostatnich recenzjach z gatunku dance, warstwa tekstowa to sprawa podrzędna, taki dodatek - w końcu komu w klubie chce się naciągać na głębsze refleksje. Tak więc ogólnie wspomnę, że liryka traktuje o różnych banalnych tematach przedstawianych w równie banalny sposób. Amen.

Pierwszym numerem promującym tą produkcję zostało Where Them Girls At? z gościnny udziałem Flo Rida'y i Nicki Minaj, która jako jedyna ratuje ten numer. Wcale nie lepiej (może o tym nie wspomniałem, ale mimo Nicki WTGA? i tak nie prezentuje sie za najlepiej) wypada drugi singiel Little Bad Girl, w którym Taio Cruz śpiewa a Ludacris rapuje - zarówno ten, jak i jego poprzednik to bardzo tanie oraz ogromnie monotonne utwory zrobione pod radiowe nastolatki, które jako jedyne będą czuć ich 'piękno'.

Z numerów pozasinglowych totalnie nic nie przykuło mojej uwagi, bo wszystko stoi na mniej więcej równym poziomie - radiówki są równie beznadziejnie, a ten niby house jest równie przyzwoity. Trudno wyróżnić coś nadzwyczaj dobrego, sami sobie wybierajcie, bo mi kompletnie nic nie podchodzi.

Gdyby Nothing But The Beat składało się wyłącznie z płytki nr 2, miałoby szansę powalczyć u mnie o ocenę dobrą. Ale w zaistniałej sytuacji będzie to stopień porażająco niższy – bo niby co ja mam dobrze ocenić? CD 1 to oklepana komercyjna papka (przebojowe to było One Love, to jest po prostu żałosne) będąca zrobiona na szablonie Memories + Sexi Bitch, która podejdzie tylko największym fanom muzyki radiowej, jedynie CD 2 trochę podnosi poziom, chociaż i tak nie do końca sobie z tym radzi. Werdykt: jest sztucznie, plastikowo i nieambitnie. Tyle w temacie.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

6 komentarze:

Przesłuchałem całą, przecież jest świetna! Nie wiem co to wniej złego widzisz! Ta płytka jest dla mnie na 10/10!

I zrecenzuj mi jeszcze Matter Fixed Marlona z Mattafixu.

Zgadzam się z tobą, Anomimowy. Ta płyta jest naprawdę rewelacyjna!

Kurde , no ja nie wiem! Przecież ta płyta jest świetna! Dlaczego zawsze jak ktoś na początku nie jest tak bardzo popularny ( np . tak jak David) , i tworzy muzykę , jest zawsze doskonały , najlepszy , bezkonkurencyjny, a jak już staje się coraz bardziej popularny i uwielbiany to już jest wyzywany od komercji i beztalencia?! Ludzie , to zdecydujcie się ! Nie bądźcie dwuznaczni! Bo z tego wynika , że jak ktoś staje się popularny to już jest odstawiany na bok przez wielkich krytyków! A tworzenie muzyki to jest jego życie i praca , której poświęca się bezgranicznie , bo wystarczy wysłuchać jego niektórych wywiadów , jego filmu biograficznego ("Nothing but the beat") czy nawet głębiej spojrzeć w niektórych teledyskach (np."When love takes over"). To też się docenia. Jakby ktoś nie wiedział i też jest to bardzo ważne. A sposób w jakim tu opisani są jego fani jest skandaliczny!!!! Jak tak można!!?? Każdy lubi to co chce ! I należy się tutaj szacunek! A david bardzo porządnie traktuje swoich fanów! Wystarczy spojrzeć na jego wpisy na facebooku i twitterze , co drugim postem dziękuje fanom za sukcesy które osiąga. Więc nie należy oceniać człowieka , jego fanów czy nawet albumu który wydał tak powierzchownie , trzeba zajrzeć głębiej , bo krytyk myśli ,że musi za każdym razem odradzać wszelkie dzieła artystów ( nie mówię tu jednoznacznie, tylko do ogółu) , bo na tym to wszystko polega .... Nieprawda! spróbujcie , chociaż w jednym zdaniu ująć trochę zrozumienia ! Poznajcie najpierw człowieka , a potem oceniajcie jego twórczość , i drogę którą musiał przejść ( czasem trudną ) by dotrzeć do wyznaczonego celu.

Radzę przeczytać tekst, a nie tylko spojrzeć na ocenę :)

Został przeczytany bardzo dokładnie. A moja wypowiedź nie odnosi się tylko i wyłącznie do tekstu , a przy okazji do ogółu.

Ech, ludzie... recenzje są z definicji subiektywne, autor wyraża własne zdanie, do którego ma prawo.
Dla mnie ta płyta to dno. I tyle w tym temacie.

Prześlij komentarz