31 sierpnia 2011

Recenzja: Lil Wayne - Tha Carter IV

Nie mam sprecyzowanego nastawienia do tego gościa - z jednej strony wkurza mnie jego głos i większość featuringów z jego udziałem, ale muszę też przyznać, że produkcje, które wykonuje pod własnym nazwiskiem są całkiem niezłe. Lil Wayne ma na koncie 8 płyt wypełnionych takimi właśnie kawałkami, parę EP'ków, kolaboracji oraz masę mixtape'ów. Jako, że porządny raper nie może nic nie robić, Lil postanowił wydać materiał, który nagrywał od ponad dwóch lat. 



Od ostatniego Carteru minęły 3 lata, czyli to już najwyższy czas na pokazania światu jego kontynuacji, bodajże części czwartej. Wydany przez Universal Republic, Young Money (którą założył właśnie Wayne) i Cash Money Tha Carter IV to w wersji deluxe 18 nowych brzmień prezentujących się całkiem nieźle, jednak bez jakiś większych doniosłości, ot takie przyjemniaczki jakich pełno w sieci.

Żeby produkcje miały obecny wygląd, Lil musiał zatrudnić garść znanych producentów m.in. Ronalda Williamsa, T-Minusa, Polow da Dona i wielu innych. To dzięki nim utwory w większości składają się z czarnych, typowo amerykańskich bitów ułożonych w dość ciekawych kombinacjach, czasami połączonych z fajnymi samplami. Może nie było to wyjątkowo genialnym posunięciem (amerykańskie typowe bity), ale i tak efekt jest niezły. Tracki w większości są wolne oraz dosyć spokojne, więc słuchacze przede wszystkim rapu mogą przy nich odpocząć i zrelaksować się. Jednak czasami mogą też ziewać z nudów, ponieważ nie wszyscy lubią takie klimaty, a nawet jak lubią, to nie zmienia faktu, że jest ich trochę za dużo - przydałaby się większa różnorodność. Warto również wspomnieć, że na początku każdej piosenki występuje charakterystyczny dźwięk zapalania zapalniczki, co ma prawdopodobnie przypomnieć ile gospodarz jara. Tylko nie za bardzo wiem co to ma na celu...

Jak na komercyjny rap przystało, raper zaprosił do współpracy innych MC's, tj. Tech N9ne, Drake, Rick Ross, Bruno Mars, T-Pain i paru innych. Kolaboracje są dosyć udane, flow poszczególnych raperów znacznie się od siebie różni, co daje niewielką dozę różnorodność, w dodatku miło jest posłuchać znanych gości w dobrej formie.

Równie miło słucha się tekstu, który mimo iż nie posiada żadnej myśli głównej, nie traci przez to na spójności. Liryka traktuje przede wszystkim o życiu rapera, jego poglądach oraz upodobaniach. Nie zabrakło oczywiście braggów, historyjek z ‘życia wziętych’oraz miłosnych opowieści. Warto dodać, że tekst to nie tylko zasługa Wayne’a, ale też osób z featuringu – czyli współpraca na maska.

Do promowania nowego wydawnictwa artysta posłużył się bardzo dobrymi produkcjami, jednymi z najlepszych jakie można spotkać na TCIV. Pierwsza z nich to 6 Foot 7 Foot (feat. Cory Gunz), czyli numer z chwytliwymi samplami, typowy czarny rap. Podobnie wypada drugi singiel - John, gościnnym udziałem Rock Rossa, tym razem w trochę bardziej klasycznym wydaniu. Całkowicie inaczej prezentuje się How To Love, które mimo iż z rapem ma niewiele wspólnego (to raczej subtelne rnb) nie psuje całości krążka, tylko stanowi pozytywną odskocznie od czarnych klimatów (poza tym ma nawet fajny teledysk). Równie spokojnie przedstawia się ostatni singiel She Will, w którym możemy usłyszeć mistrza łagodnego rapu - Drake'a. Reasumując, 'naturalna' promocja na ogromny plus.

Tha Carter IV w niewielkim stopniu uzupełni playliste mojego odtwarzacza, m.in. numerem Interlude z genialnym Tech N9nem oraz Mirror z Bruno Marsem, który o dziwo nie wydziera się tak strasznie. To dosyć ambitne kawałki, jak wiele innych z płyty. Ale jest też parę średniaków, które w pewnym stopniu obniżają poziom całości, lecz na szczęście to mniejszość.

Fani Wayne'a nie powinni być zawiedzeni - może nie jest to jego przełomowy krążek, ale i tak nieźle się trzyma. Pozostali słuchacze rapu, którym nie przeszkadza jego głos również powinni znaleźć tu coś dla siebie. Za to odradzam ten album osobom, które preferują radiowe rnb przekroju How To Love - tutaj nie ma więcej takich numerów a szczerze wątpię żeby reszta przypadła im do gustu...

Jak wcześniej wspomniałem, nie jest to szczytowy krążek Lila - w swojej ponad 12-letniej karierze miał on wydawnictwa lepsze i gorsze. Można więc powiedzieć, że Tha Carter IV jest produkcją optymalną, czyli bez rewelacji ale i bez zawodu. Dużo tu znanych motywów, które nie zawsze są atrakcyjne, ponadto rapera stać na coś lepszego, co już nieraz udowodnił wcześniejszych albumach. Ale jest dobrze, więc stawiam 4. 


Zgadzasz się? Podaj dalej:

3 komentarze:

Jakoś go nie trawię. Choć na imprezy nadaje się jak najbardziej.

To kompletnie nie moje klimaty.

najlepszy album do tej pory, jednak polecam wersje deluxe z 3 dodatkowymi kawalkami w tym mirrors. najlepsze kawalki to blunt blowin, john, how to love. yeah! very good lil life's a choice no doubt

Prześlij komentarz