26 listopada 2011

Recenzja: Mary J. Blige - My Life II... The Journey Continues (Act 1)

Mary J. Blige ma 40 lat i na rynku muzycznym gości od ponad trzech dekad, wydając przez ten czas 9 niezłych albumów. Sukces, który odniosła jest zasługą głównie jej kreatywności - ludzie pokochali sposób w jaki połączyła elementy czarnego rapu z nowoczesnym rnb. Jednak, jak wiadomo, wciąż powtarzane motywy po czasie tracą swój urok - czy więc na najnowszym wydawnictwie wokalistka zaskoczy nas czymś nowym odświeżając swój styl, czy po prostu dostaniemy co to zawsze?



Krążek wydany przez Geffen Records zwie się My Life II... The Journey Continues (Act 1) i w wersji podstawowej składa się z 14 tracków dających w sumie coś ponad 50 minut dobrej rozrywki utrzymanej w klimatach amerykańskiego rnb z lat '90 wzbogaconego subtelnym rapem oraz nawet elektroniką. Innymi słowy jest nowocześnie ale też kultowo - jednak bez większych szaleństw.

Poza samą wokalistką, za dźwięki odpowiadają też m.in. Jerry Wonda, Rico Love oraz Danja, czyli producenci, którzy obcują z taką muzyką na co dzień. Efektem starań całej tej ekipy zostały dosyć ciekawe numery - zarówno bardziej żywe, dynamiczne (jak na rap/rnb), którymi zanudzić się będzie trudno, jak i ballady, z którymi różnie to bywa... W końcu sample i bity stoją na bardzo wysokim poziomie. Ale z drugiej strony, słuchając krążka w całości, daje się zauważyć nie tyle niższy poziom (w stosunku do starszych dzieł), co po prostu mało innowacji: nie, nie chodzi mi o to, żeby od razu walnąć tu jakiś klubowy bit, mam na myśli to, że jest tu parę piosenek, które są bardzo do siebie podobne (w szczególności o te wolniejsze) i dlatego momentami łatwo zgubić wątek. Na szczęście tych słabszych propozycji jest mniej...

Miłość, naiwności, cierpienie, zaufanie – to główna tematyka większości utworów. Generalnie, gdyby nie to, że tego typu muzyka opiera się właśnie na takich motywach, powiedziałbym, że to zapełnianie linijek byle czym. Ale w takiej sytuacji muszę przyznać, że to takie… przeciętne – sama ta tematyka została już wyczerpana dawno temu, jednak z drugiej strony trudno wymyślić coś ciekawszego pasującego do klimatu takich dźwięków. Zostańmy przy tym, że liryka ‘ujdzie’.

Wydawnictwo promowane jest numerem 25/8, czyli przyjemnym, ale nie powalającym akcentem rnb, który w tym przypadku jest troszkę taki marny. O klasę lepiej wypada drugi singiel Mr. Wrong z gościnnym udziałem mistrza subtelnego rapu - Drake'a, który mimo iż nie dostał zbyt wielkiego pola do popisu, i tak spisał się nieźle.

Zresztą nie tylko Drake'a możemy usłyszeć na featuringu: gościnnie wystąpili jeszcze Nas, Beyonce, Busta Rhymes, Brook Lynn oraz Rick Ross, czyli postacie, które mogły wnieść (no i wniosły) dużo świeżości. Jak widać, w tej kwestii Mary postawiła na jakość, nie na ilość - i to się chwali.

Moim skromnym zdaniem, najlepszymi numerami, jakie możemy tutaj spotkać są: Ain't Nobody, czyli cover utworu z roku '83; Don't Mind, Feel Inside (feat. Nas) oraz Next Level z Busta Rhymes. Pozostałe tracki też są niczego sobie (poza paroma wolniejszymi balladami, które prawie się od siebie nie różnią) i dla fanów wokalistki powinny być w sam raz. Ponadto dla reszty słuchaczy również, bo wiele osób znajdzie tutaj parę nieprzeciętnych kąsków, z którymi szybko się nie rozstanie.

Zawsze lubiłem Mary i po tej płycie się to nie zmieni, w końcu nie jest zła, tylko troszkę mało innowacyjna. Mimo wszystko stanowi dobrą odskocznię od typowo radiowych trendów, które praktycznie wcale tutaj nie występują – więc jak kogoś kręcą takie klimaty (patrz na single) to ta płyta jest właśnie dla niego. Ode mnie mocna czwórka, bo bywało lepiej.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

2 komentarze:

Czasami zdarza mi się coś napisać o rapowym albumie.

Prześlij komentarz