5 kwietnia 2012

Recenzja: Labrinth - Electronic Earth

Osoby będące na bieżąco z brytyjskimi listami przebojów, z pewnością kojarzą rapera oraz producenta ukrywającego się pod pseudonimem Labrinth. Dotychczas 23-letni Londyńczyk nie zwykł pracować na własne konto, tworząc utwory głównie dla swoich kolegów z branży. To właśnie on odpowiada za genialne Pass Out Tiniego Tempah oraz Let It Go Devlina. Jednak ostatnimi czasy można było usłyszeć parę numerów promowanych jego własnym nazwiskiem, a całkiem niedawno ukazał się jego debiutancki krążek. Dzisiaj właśnie o nim.

Nazwano go Electronic Earth, co zapewne jest nawiązaniem do klimatów, które możemy tutaj usłyszeć. A z czym będziemy mieć do czynienia? Z miksturą, w skład której wchodzą gatunki tj. rap, dubstep, elektronika (zakładając że dubstep sam nie jest elektroniczny) oraz pop, którego jest tu ewidentnie za dużo. To właśnie on sprawia, że z płyty, która zapowiadała się na bardzo ciekawy i zarazem przystępny dla ucha grime, zrobiono, w pewnym sensie, komercyjny electro-rap. Jednak czy to źle? A może warto rozpocząć przygodę z tym wydawnictwem? Czas się przekonać.

Jako, że Labrinth to nie tylko raper, lecz także dobry producent, warto wspomnieć, że to właśnie on odpowiada za to, jak prezentuje się wszystkie 15 (wersja deluxe) tracków. Są one ciekawe, wpadają w ucho i nudzą jedynie w paru miejscach. Co prawda nie użyto tutaj jakichś wyjątkowo wyrafinowanych dźwięków, nie stworzono też sampli, które byłyby w stanie zniewolić mózg słuchacza, tymczasem faktem jest, że zastosowane tu znane patenty również wypadają interesująco i mają w sobie coś, co nie odrzuca od całości - mimo iż czasami można odnieść wrażenie, że niektóre kompozycje są pochodnymi Pass Out, nie przeszkadza to w bezbolesnym wysłuchaniu krążka, najwyżej nie wywoła większych emocji. Generalnie, na ogół jest 'tylko' przyzwoicie: bez szaleństw, wielu nowości ani czegoś nadzwyczajnego.

Liryka skupia się przede wszystkim wokół dosyć płytkich tematów przekroju kobiet, różnych podróży, świecącego słońca, etc. Jest to kolejny element, który sprawia, że to wydawnictwo nabiera dosyć radiowego charakteru - a szkoda, bo momentami aż prosi się o jakąś poważniejszą tematykę...

Pierwszym singlem promującym owe wydawnictwo został Let The Sun Shine, czyli typowo radiowe rapopolo, które nie oferuje słuchaczowi kompletnie nic. Natomiast drugim wybrano Earthquake, w którym gościnnie udziela się Tinie Tempah. Co prawda początkowo nie wydał mi się wyjątkowo atrakcyjny, jednak z czasem, gdy brytyjskie BBC Radio 1 intensywnie wałkowało ten numer, zacząłem dostrzegać jego piękno. Z kolei trzecie podejście to Last Time, czyli coś pomiędzy pierwszym a drugim singlem - zarówno jakościowo jak i klimatycznie.

Mówiąc o pozostałych kawałkach, nie można pominąć takich nagrań jak przyjemne i chwytliwe Climb on Board, wolniejsze Beneath Your Beautiful feat. Emeli Sandé oraz Sweet Riot. Niby nie zapierają tchu w piersiach i wprawiają w bezsennosć, jednakże potrafią zapewnić rozrywkę stojącą na ciekawym poziomie. Szkoda, że reszta nie wypada podobnie - kawałki przekroju Treatment (Taio Cruz 2.0.?), czy też Vultures można było sobie darować.

Electronic Earth raczej nie przejdzie do historii - brakuje w nim innowacji i mimo iż sam w sobie jest dosyć świeży, to w poszczególnych produkcjach czuć wspólny motyw, jeden patent, który jest na tyle słyszalny, że może razić niektóre osoby. W każdym razie, na chwilę obecną jest stosunkowo przystępnie – chociaż na przyszłość radzę wymyślić coś świeżego, bo kolejna płyta z podobnymi dźwiękami już nie przejdzie…


Zgadzasz się? Podaj dalej:

2 komentarze:

nie lubię rapu ale recenzja nieźle napisana. Zapraszam do siebie

Wie ktoś może kiedy będzie w Polsce?

Prześlij komentarz