20 grudnia 2011

Recenzja: Taio Cruz - TY.O

Taio to jeden z wielu artystów, którym znudziła się muzyka rnb oraz 'zwykły' pop na korzyść klimatów bardziej klubowych. W swojej dotychczasowej dyskografii posiada dwa całkiem niezłe krążki, które mimo iż zawierały muzykę typowo radiową, jakoś obeszły się bez większych dawek dancepopu. Jednak na jego najnowszym wydawnictwie ewidentnie widać, że chłopak ostro zaszalał z dopasowaniem się do aktualnych trendów. Czy to nie jest już skrajność? Przekonajmy się!


Mowa o TY.O, czyli trzecim longplay'u amerykańskiego wokalisty, rapera, okazjonalnie nawet producenta i tekściarza Taio Cruza. W wersji podstawowej otrzymujemy 11 tracków z gatunku popu zwanego dancem zmieszanego z niewielką dawką odmiany electro - całość przeplatana motywami znanymi z wcześniejszych płyt. Nic nowego, ani, tym bardziej, ciekawego.

Jeżeli chodzi o podkład to z bólem serca (bo lubię starsze numery Cruza) muszę przyznać, że jest niewyobrażalnie przeciętny a momentami nawet i gorszy - nie wiem, czy to przez przebywanie w otoczeniu upadających gwiazd (Guetta, Pitbull), czy chęć nagrania przeboju na siłę (a pełno tu takich), ale dobrego słowa o nim nie powiem. Mamy tutaj mieszankę ostatniej płyty amerykańskiego rapera Pitbull’a z reedycją The Rokstarr (poprzedni album Taia) oraz modnymi bitami Davida Guetty, czyli zestaw idealny do zaspokojenia nastolatek i zatruwania życia osobom przypadkowo słuchającym jakiejkolwiek stacji CHR. Może trochę ostro, ale zastanówmy się, ile w kółko można wałkować te same produkcje w lekko zmodyfikowanej wersji? Jak dla mnie to nic innego jak tylko chamaskie wyciąganie ręki po kasę kosztem sztucznego sukcesu, przecież znane nazwisko + umcumc feat. Pitbull/David Guetta = hit. Nie rozumiem osób, które na to lecą. A świat jest takich pełen. Módlmy się za nimi.

Do tekstu za bardzo nic nie mam: banał bo banał, ale takie są standardy muzyki dance. Co do tematyki to posłuchamy sobie o kobietach i imprezach, niewiele tu odskoczni traktujących o czymś innym. Ale i tak jest nawet nie najgorzej, więc nie będę się czepiał, w końcu tekst ma tutaj stosunkowo małe znaczenie.

Singlem nr 1 i, przy okazji, jedynym słuchalnym numerem jest Hangover z gościnnym udziałem rapera Flo Ridy, na którym album się zaczyna i, w pewnym sensie, kończy. Natomiast zarówno drugi singiel Troublemaker, jak i cała reszta wydawnictwa to zwykłe zapychacze, od których boli głowa, bo mimo iż są w jakiś tam sposób zróżnicowane, stanowią tzw. plastik. Szkoda, bo gość miał możliwości stworzenia czegoś dużo dużo lepszego.

Szału nie ma. Pozytywnych uniesień też nie za bardzo. Tak właściwie niczego dobrego tutaj nie ma. Krążek przeznaczony w 100% dla targetu do bólu radiowego, czyli osób, dla których prawdziwa muzyka to Guetta, Pitbull (ciągle o nich wspominam, gdyż są to ‘ikony’ komercyjnej muzyki klubowej) oraz Robert M. Dla reszty będzie to zbyt tanie, czasami nawet banalne i wtórne. Właśnie dla mnie takie jest – ujdzie co najwyżej na parkiecie, ale koniecznie w jakichś ciekawych remixach.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

3 komentarze:

Jak myślisz, co on powinien śpiewać?
A może chcesz żeby wgl zakończył swoją karierę?

http://www.youtube.com/watch?v=plsFo6Ys7C4
- tak brzmi naprawdę, bez umcumc i tych głupot

Nie napisałem, że nie potrafi śpiewać - po prostu źle dobrał repertuar :)

do Anonimowego - pewnie tak ! bo jak ktoś staje się popularny to już jest zaliczany do komercji , może i tak czasami jest ale liczą się też możliwości i umiejętności człowieka!

Prześlij komentarz