7 kwietnia 2012

Recenzja: Lostprophets - Weapons

Tym razem pozostajemy w UK, skąd, podobnie jak opisywany ostatnio Labrinth, pochodzi rockowa grupa Lostprophets. Walijczycy podczas swojej 15-letniej działalności wydali 4 studyjne wydawnictwa oraz 17 singli, z których najsłynniejsze to Last Train Home I Rooftops (A Liberation Broadcast). To właśnie one sprawiły, że zespół zyskał ogromną, międzynarodową popularność, o czym świadczy 37-milionowa liczba odtworzeń na portalu Last.fm. Ostatnimi czasy, 2 lata po ukazaniu się ostatniego LP'a, nadeszła pora na kolejną muzyczną propozycję. I jak wypada?

Omawiana produkcja o dosyć bojowej nazwie Weapons, to w cyfrowej wersji deluxe 15 utworów utrzymanych w konwencji typowego, dynamicznego, czasami nawet drapieżnego rocka, który sporadycznie zahacza o alternatywny gatunek metalu. Jest to jednocześnie pierwszy krążek spod szyldu Epic Records oraz z udziałem nowego perkusisty - Luke'a Johnsona, który zastąpił dotychczasowego Ilana Rubina. W jakim stopniu przekłada się to na muzykę? W niewielkim.

Pewnie nikogo nie zaskoczę jak powiem, że tworzenie numerów obeszło się bez większego udziału osób trzecich (nie licząc Kena Andrewsa, który jakoś 'ogarnął' pomysły muzyków) - jak zwykle większością aspektów dotyczących produkcji zajęła się sama grupa. Przez cały czas mamy do czynienia z szybkim tempem, mocniejszymi dźwiękami oraz wpadającą w ucho melodią - na szczęście zrezygnowano z usypiających rockowych ballad (no, poza Somedays, ale ona jest nawet znośna), które nadawałyby albumowi wyjątkowo sztucznego patosu (nie oszukujmy się, w dzisiejszych czasach trudno jest o dobrą rock-balladę). Jak widać/słychać, trudno będzie się zanudzić. Czyżby wreszcie jakieś solidne, kreatywne dzieło? Solidne - tak. Kreatywne - po części. Wiem, że od rocka nie należy wymagać niewiarygodnej różnorodności - w końcu gama dźwięków jest w znacznej części ograniczona przez 'żywe' instrumenty, jednakże tracki z Weapons nie są wyjątkowo odkrywcze, nie szokują swoim nowatorstwem, wręcz momentami ma się wrażenie, że gdzieś to już było. Mimo wszystko, nie jest to perfidne zrzynanie z gotowego patentu i słuchanie poszczególnych kawałków wciąż sprawia przyjemność, wiec nie ma na co narzekać. Jest dobrze, ale bez szaleństw.

Jeżeli chodzi o liryczną część tejże płyty to jest ona po prostu...zwyczajna. Jak w wielu podobnych przypadkach, również i tym razem traktuje o wolności, miłości, dojrzewaniu, walce z systemem oraz ogólnie 'o życiu'. Refreny są melodyjne, a całość chociaż nie wymusza głębszych refleksji, to i tak jest miła w odsłuchu. Nie jest tak źle.

Pierwszym singlem, jaki ujrzał światło dzienne jest Bring'em Down, czyli przebojowa oraz lekko wygładzona propozycja - dobry wybór, warto się z nim zapoznać.

Natomiast na mój odtwarzacz zasysam We Bring An Arsenal, A Song For Where I'm From, Better Off Dead, Heart of Loan, Save Yourself oraz If You Don't Stand For Something, You'll Fall For Anything. Pozostały materiał prezentuje się niewiele gorzej, całość jest stosunkowo stabilna, wybór najlepszego i najgorszego utworu nie jest taki oczywisty. Dlaczego więc akurat te? Są one jednymi z najbardziej dynamicznych kawałków - głównie dlatego wydały mi się atrakcyjne.

Mimo iż Weapons nie zaliczymy do najlepszych płyt roku, fani poprzednich dokonań Lostprophets oraz osoby, które choć trochę pociąga rock, powinny czuć się usatysfakcjonowane - poza niewielka ilością innowacji, nie można jej niczego zarzucić, wręcz może nam towarzyszyć przez cały sezon. Jest tak, jak ostatnimi razy, tylko w nieco mniej zjawiskowej odsłonie. Mocna czwóra, gdyż bywało lepiej.



Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

Niestety szalu nie ma. Mnie najlepiej slucha sie Heart of Loan oraz We Bring An Arsenal. No i singlowe Bring'em Down. Reszta bez emocji.

Prześlij komentarz