18 kwietnia 2011

Recenzja: Snoop Dogg - Doggumentary

Kto poza fanami rapera i muzycznymi weteranami pamięta, jak brzmią rodzime dźwięki Snoop Dogga? Przecież nie dzieci pokolenia radiowego (czyli te, którym gust wyrabia radiowa playlista), które pewnie kojarzą go przede wszystkim z duetu z Katy Perry i no może paru jego nowszych utworów. Coraz mniej osób wie, jak wyglądała jego muzyka 18 lat temu. Zapowiadając ten krążek Snoop obiecał w końcu powrót do korzeni – piosenki klimatem miały przypominać jego pierwsze, west coast’owe produkcje i stary dobry g-funk. Zobaczmy, czy album podołał wyzwaniu.

Doggumentary jest już 11 studyjnym albumem kalifornijskiego rapera i zawiera 21 niezłych kawałków. Ale to są byle jakie niezłe kawałki – to gangsta rap, g-funk made by Snoop, czyli wiadomo – niezłe flow + subtelny głos Snoopa = przebojowe, wpadające w ucho produkcje. Nie ma jednak co ukrywać –płyta nie wciąga tak jak te pierwsze, w dodatku momentami jest ciężka do przetrawienia – jej urok i potencjał  w pełni dostrzegą tylko fani gangsta rapu i innych ciężkich brzmień (nie oznacza to jednak, że wszystkim innym się nie spodoba). Poza wieloma West Coast’owymi brzmieniami, na krążku da się usłyszeć kawałki typu Boom i Wet, czyli pożywka dla radia. Nie zabrakło też muzycznych eksperymentów tj. numer z Gorillaz - Sumthing Like this Night, czy Superman z Willie Nelsonem – może te produkcje są oryginalne, ale za to trochę takie… nudne, wręcz bez sensu.

Osób odpowiedzialnych za produkcje albumu jest multum:  Jake One, Battlecat, Mr. Porter, Rock Rock, Gorillaz, Kanye West i wielu wielu innych. Nie, żeby wszyscy wspólnie pracowali, to byłoby za piękne – żaden producent nie przyczynił się produkcji więcej niż 2 utworów. To może i dobrze, bo przynajmniej czuć tą różnorodność stylów. Biorąc pod uwagę całość, chłopakom nie da się zarzucić, ze się nie postarali. Jest aż i tylko dobrze, bo z drugiej strony nie da ukryć się pewnej monotonii. Sytuację ratuje featuring, w którym możemy usłyszeć m.in. Young Jeezy’a, T-Pain’a, Willie Nelson’a, Wiz Khalifa, Gorillaz i Kanye Westa. Wszyscy spisali się nieźle dorównując kroku Snoopowi zarówno nawijką jak i swoim wyrobionym już stylem. Co do tekstu: nie jest jakoś specjalnie źle, ale debiutowi nie dorówna. Standardowo jest o jaraniu, laskach itp.

Pierwszym singlem z płyty zostało beznadziejne Wet, które jest bardziej popularne jako Sweat w remixie Davida Guetty. A to dlatego, że paru osobom z góry nie spodobał się tekst oryginalny, który wydawał się za ostry. Kolejnym singlem został Boom, czyli typowo komercyjna produkcja rap/r&b w duecie z T-Painem. Też nie za lotna, chociaż lepsza od Sweat. Nie rozumiem dlaczego krążek promowany jest przez takie słabe kawałki – przecież na płycie jest wiele niezłych czarnych kawałków, które znacznie lepiej zachęcą do jej zakupu. To, że single są lajtowe nie oznacza, że mają psuć zdanie o całości. Dobrze, że trzecim singlem został dobry The Weed Iz Mine z ostatnio rozchwytywanym Wiz Khalifą, bo już pomyślałbym sobie, że Snoop za dużo jara.

Jak na początku wspomniałem, tym krążkiem Snoop planował wrócić do swoich początków sprzed 18 lat – klimatem wrócił, jakością nie do końca. Dlaczego? Nie mam pojęcia, może się zdziadział, może uległ radiowym trendom zapominając jak się robi prawdziwą muzykę, kto wie.  Płyta na podejdzie fanom rapera, którym się z jednej strony bardzo się spodoba, a z drugiej lekko zawiedzie. Natomiast normalnym zjadaczom chleba też powinna się spodobać, chociaż niektóre numery mogą nudzić. Tym razem jest czwórkowo.


Zgadzasz się? Podaj dalej:

1 komentarze:

Prześlij komentarz