29 sierpnia 2012

Recenzja: Rita Ora - Ora

Pora na kolejny brytyjski debiut. Tym razem mam na oku 22-letnią Ritę Orę, która zaraz po swoich narodzinach w Kosowie, została przeniesiona na Wyspy, gdzie kształciła się w wielu prestiżowych szkołach. Jako piosenkarka zadebiutowała w 2008 roku w utworze Craiga Davida - Where’s Your Love. Niestety, nie przyniosło to jej żadnego rozgłosu. Dopiero, gdy zaczęła śpiewać w lokalnych barach, została zauważona przez przedstawicieli wytwórni Roc Nation, z którą po pewnym czasie podpisała kontrakt. Chociaż niedługo po tym, mogliśmy zobaczyć ją w paru ważnych teledyskach, dopiero współpraca z DJ Freshem przy Hot Right Now sprawiła, że zrobiło się o niej głośno. Potem pojawiły się pierwsze single, następnie cały materiał. I dzisiaj właśnie o nim.

W skład długogrającego debiutu o krótkiej, lecz treściwej nazwie Ora, wchodzi 12 typowo popowych numerów, wyprodukowanych z rozmachem charakterystycznym dla wszystkich podopiecznych Roc Nation. Nie ma w tym niczego dziwnego, w końcu za sterami stoi sama śmietanka branży, czyli StarGate, Chase & Status, The Runners, The Invisible Man oraz Diplo. Jednak czy to wystarczyło, żeby nagrać płytę pełną hitów? 

Największym atutem wydawnictwa jest, jak już wspomniałem, produkcja. Aczkolwiek nie mam na myśli jej całokształtu, tylko jeden, konkretny element – selekcję dźwięków. Odkąd tylko pamiętam, RN jest mistrzem w ich doborze. Zawsze są modne, zawsze wywołują we mnie skrajnie pozytywne odczucia. Mają w sobie coś z porządnego hip hopu (Jay-Z), R&B (Melanie Fiona) i oczywiście popu (Rihanna) - wszystko splecione w konwencji tego ostatniego. Obcując więc z gwiazdkami tej wytwórni mamy pewność, że nasze uszy będą mieć do czynienia z muzycznym luksusem. Podobnie jest i w tym przypadku, niestety na tym zalety krążka się kończą. O ile dźwięki same w sobie są najwyżej klasy, o tyle melodie z nich powstałe są niewiarygodnie przeciętne, brzmią niczym odrzuty z płyty Rihanny (Roc The Life), czasami są też chaotyczne i przekombinowane (patrz: Facemelt), zwyczajnie nudne (Hello, Hi, Goodbye, Shine Ya Light) oraz oklepane (Fall in Love). Jak widać, nastąpił tu definitywny przerost formy nad treścią – próbowano stworzyć materiał przebojowy ‘na siłę’, a otrzymano bardzo przeciętne radióweczki. Szkoda, bo zapowiadało się całkiem nieźle.

Jak na pop, którego głównym odbiorcą jest radiowa masa, tekst wypada dosyć przystępnie. Należy on do gatunku wpadających w ucho i bardzo prostych w odbiorze, w których część merytoryczna została ograniczona do niezbędnego minimum. W tym konkretnym przypadku posłuchamy sobie o wszystkim i o niczym, czyli o kłamstwach (grze aktorskiej) w związku, jego zakończeniu, kobiecej przemianie, imprezie, tańcu i tak dalej. Jak widać, jest stosunkowo przyjemnie i beztrosko, przez co potężne grono radiosłuchaczy powinno być zadowolone.


Na pytanie: ‘jakie są najlepsze numery?’, odpowiedź jest prosta – single. To właśnie one: How We Do (Party), R.I.P. (feat. Tinie Tempah) oraz przyszłe Radioactive (US only), zdecydowanie przewyższają swoim hitowym potencjałem resztę wydawnictwa, zostawiając ją daleko w tyle. Zaprezentowały one Ritę jako osobę wyluzowaną, odważną i pewną siebie, która ma ogromne predyspozycje do stania się brytyjską perełką Roc Nation. Niestety, tym razem nie będzie jej to dane – przynajmniej nie za sprawą albumu Ora. Poza ww. trackami oraz Love and War, nie ma tu niczego ciekawego. Wszystko jest do bólu przeciętne.

Nie tego się spodziewałem. Na pewno nie po tak kultowej firmie fonograficznej. Ora jest albumem średnim, z niższej półki, którego potencjał został całkowicie zmarnowany. Nie wiem, z czego to wynikło. Z pośpiechu? A może z braku pomysłu na wizerunek artystki? Teraz to już nieważne. Z drugiej strony, nie przejawia on właściwości drażniących, nie wywołuje obrzydzenia i, jak na pojedynczy odsłuch, ‘ujdzie’. Dlatego zamiast oceny dopuszczającej, zarezerwowanej dla pozycji, które hurtowo wywołują we mnie negatywne odczucia, postawię na tróję. W moim mniemaniu naciąganą, lecz, z w miarę obiektywnego punktu widzenia, raczej zasłużoną. 


Zgadzasz się? Podaj dalej:

10 komentarze:

a mi najbardziej do gustu przypadł jej duet - Hot Right Now :D
chociaż How We Do (Party) też jest bardzo fajne :)

Znam jej single, ale jakoś nie szczególnie do mnie przemawiają. Ot, zwykły pop, nic specjalnego jak dla mnie.

Jeżeli "How We Do" jest jedną z lepszych piosenek na płycie, to aż boję się o te gorsze... ;o

Ja stawiam dwa z plusem. Też dałbym trzy, ale biorąc pod uwagę to, że Rita potrafi śpiewać, a wersje akustyczne jej piosenek wypadają znacznie lepiej, wyżej być nie może. Choć przyznam, że bardzo spodobało mi się "Facemelt" i "Uneasy". "Roc the Life" gdzieś tam przejdzie, od biedy można posłuchać. Za to nienawidzę "R.I.P." (to JEST odrzut z "Talk that Talk" RiRi), "Radioactive", "Fall in Love" i "Hot Right Now". Za to przekonałem się trochę do "How We Do (Party)", ale to tylko do wykonań live ;P

Za pierwszym razem zupełnie mi jej płyta nie podeszła. Po kilku przesłuchaniach patrzę na nią lepiej, choć wyżej niż 3 raczej nie dam. [the-rockferry.blog.onet.pl]

Przeciętny album, twoja ocena jest jak najbardziej sprawiedliwa.

Jak na Roc Nation to się zawiodłem. A miałem takie oczekiwania wobec tego wydawnictwa. Pocieszeniem może być fakt, że to jest debiut, a wspomniana Rihanna ma 6 krążków na koncie...

Niewypał z tego debiutu Rity. :( "How Do Party" mi się spodobało, "RIP" daje radę, no i "Hot Right Now" jest świetne. Ale płyta nudna; masz rację, że piosenki przeciętne i niekiedy przekombinowane. Szkoda, bo Rita wydaje się fajną, sympatyczną dziewczyną z wcale nieprzeciętnym głosem zasługującą na coś lepszego do zaśpiewania. "Fall in love" mnie dobiło: znowu will.i.am i piosenka okropna...

Prześlij komentarz